Nie wiem czy świadomie, czy
też nie – ale… najnowsza propozycja Teatru Żeromskiego, poruszającą
problematykę kobiet żołnierek, nie jest do końca zgodna z panującymi dogmatami
feministycznymi (o tradycyjnych rolach kobiet i mężczyzn), chociaż z taką
przesłanką startuje. I już sam ten fakt zasługuje na uwagę.
Jeszcze jedno - ma niepokojące
przesłanie – o zmianie paradygmatu - trudniej nam znieść zabicie niewinnego
zwierzęcia, niż zabicie człowieka.
Spektakl rozpoczęła na korytarzu teatralnym Joanna Kasperek, ubrana w piękną czerwoną suknię, była zdaje się alter ego samej Swietłany
Aleksijewicz. Pytała widzów co by zrobili, gdyby wybuchła wojna - czy
by uciekli, czy by zabijali... Wiele pytanych kobiet odpowiedziało, że
zabijałyby, a wiele osób, że nie wie. Przez cały spektakl postać grana
przez znakomitą Joannę Kasperek, była gdzieś tuż, tuż, jako świadek tej historii. A później nawet jej ofiara.
W propozycji reżyserki Elżbiety Depty - "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" na podstawie książki noblistki Swietłany Aleksijewicz o tym samym tytule, kobiety wołają o dostrzeżenie w nich… kobiet. Jest im trudniej na froncie, są słabsze fizycznie, statystycznie mniejsze. A armia nie nadąża za zmianami – nie ma nawet dla kobiet butów o odpowiednim rozmiarze (no może nie dla wszystkich), nie wspominając o stosownej bieliźnie. Kobiety muszą się męczyć zatem w zbyt obszernych „małonietylkotwarzowych” mundurach, z problemami swojej fizjologii (np. cykle menstruacyjne), z problemami z realizacją higieny osobistej, w tym myciem długich włosów.
W propozycji reżyserki Elżbiety Depty - "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" na podstawie książki noblistki Swietłany Aleksijewicz o tym samym tytule, kobiety wołają o dostrzeżenie w nich… kobiet. Jest im trudniej na froncie, są słabsze fizycznie, statystycznie mniejsze. A armia nie nadąża za zmianami – nie ma nawet dla kobiet butów o odpowiednim rozmiarze (no może nie dla wszystkich), nie wspominając o stosownej bieliźnie. Kobiety muszą się męczyć zatem w zbyt obszernych „małonietylkotwarzowych” mundurach, z problemami swojej fizjologii (np. cykle menstruacyjne), z problemami z realizacją higieny osobistej, w tym myciem długich włosów.
W końcu ktoś z armijnej „górki” wpada na pomysł i każe obciąć
włosy kobietom, jak męskim rekrutom. Oczywiście wojskowy fryzjer robi to
niedbale i oszpeca kobiety (widocznie piękno jest jednak konstruktem kulturowym,
skoro my widzowie odbierany to jako oszpecenie?). Ale czy obcięcie włosów to
tylko sprawa higieny? Nie tylko.
Pamiętam, a jestem ostatnim zdaje się z poboru
pokoleniem, które szkolono w koszarach, które miało kałacha w rękach – jak
obcięto nam włosy (a większość nas miała wówczas długie, taka była moda), po
tej czynności – wszyscy wyglądaliśmy tak samo i sami siebie nie mogliśmy
poznać. Nasze prywatne ubrania zostały spakowane do foliowych worków, jak po umarłych i wysłane do naszych domów. Nasza część cywilna przestała istnieć, teraz politrucy zabrali się za
to co mamy w naszych głowach, a celem było – jak w każdej armii, wyhodowanie
nowego człowieka – posłusznego autorytetom. A jest na to, jeden skuteczny
sposób, budowanie pogardy, etykietowanie, wymyślanie wciąż nowych grup
„wykluczonych”, które zawsze dzielą i… automatyzm w nauce strzelania,
a przede wszystkim zaniechanie elementarnej… logiki. Ten sposób organizacji świata niestety
został zaszczepiony na grunt cywilny (z wyjątkiem strzelania) i dziś –
codziennie media – produkują z rok na rok coraz sprawniej nasze „poglądy”, a
nawet „słuszny gniew” tak potrzebny do rozpętania wojen. Więc wojna jest
nieunikniona. Może nawet jeszcze i w tym roku, także u nas. Nasze elity te
miłujące „demokrację” i te „demokracji broniące” - od lewa, do prawa bowiem prą
do wojny i dawno nie były tak jednomyślne. (Mam nadzieję, że propozycja Elżbiety Dept nie jest prorocza).
Można by zapytać – dlaczego
przez tyle stuleci, wojna to była w dominującym procencie męska sprawa? Z
powodu „męskiego” widzimisię? Przyczyna była zdaje się prozaiczna. Nie wynikała
z ról społecznych, te były wtórne wobec biologii. Dziś wojna to już nie bardzo
konfrontacja oko w oko z przeciwnikiem. Siła mięśni przeciwko innej sile.
Noszenie ciężkiej broni i oporządzenia. Dziś żeby kogoś zabić wystarczy w
istocie ruszyć tylko jednym palcem. A kobiety mają takie same – może statystycznie
odrobinę mniejsze – takie same palce, nawet może sprawniejsze, delikatniejsze
nie zerwią niepotrzebnie spustu. (Wystarczy prześledzić, ile kobiet snajperek,
niektóre z nich to sportswomenki klasy olimpijskiej, wynajmuje się, po jakiejś
stronie w różnych konfliktach wojennych, na Ukrainie także). Ile kobiet operuje
joystikiem, sterując dronami! Poza tym
ich cykle biologiczne, przy pomocy farmakologii – można zrównać do tych
męskich, mało przeszkadzających w wojennej tułaczce.
Ale obraz kobiet żołnierek w
tej propozycji teatralnej jest nieco zbyt uczesany, „sentymentalny”, zbyt
bliski (nie spodobałby się zapewne Judy Butler) „konstruktom” wtłaczającym
kobiety w ich „tradycyjne” role społeczne. Dla pełni zabrakło jakiegoś znaku
psychopatii, która nie jest przecież zastrzeżona dla świata mężczyzn. Przecież
takie kobiety są także – na myśl przychodzą mi w takich okolicznościach zawsze
nie wiem dlaczego, pewnie bez przyczyny - panie pokroju Hilary Clinton. Czy jej
postać dowodzi, że „wojna nie jest rzeczą męską”? Czy to wystarczający dowód?
Przypominam sobie, sentencje mojego kolegi – że wszystko już
zostało opowiedziane, ale nie wszyscy sobie jeszcze opowiedzieli. Teraz pora na
pokolenie Elżbiety Depty, która jest jeszcze studentką reżyserii. W teatrze
jeszcze liczy się (chociaż zaledwie trochę i jakby coraz mniej) jak to
„wszystko” zostanie opowiedziane. I trzeba powiedzieć, że w tym przypadku zostało
opowiedziane bardzo sprawnie – jak to ostatnio mało „dziania się, dużo gadania”. Reżyserka uszyła
swój spektakl według schematu charakterystycznego dla tzw. teatru postmodernistycznego,
a o tym można łatwo znaleźć informacje, więc wyjaśnienia sobie daruję. Potrafi
się też znaleźć w roli widza, kiedy na scenie zaczyna się robić odrobinę
(zwracam uwagę na tę „odrobinę”) nudno, aktorki zaczynają krzyczeć, śpiewać,
podskakiwać, tańczyć, albo wszystko na raz. I robią to świetnie! Wiele
przejmujących scen (bo to zlepek scen, a raczej fragmentów opowieści o
koszmarach wojennych), zagrały Anna Antoniewicz (zdaje się debiut w Kielcach),
Dagna Dywicka i Magda Grąziowska (zagrała już Żeromskim w „Dziejach grzechu”).
To trio wycisnęło nie jedną łzę ze swojego i „widzowego” oka. Wyglądały bardzo
młodo, dziewczęco – i były… tym bardziej przejmujące. Jedna z aktorek A. Antoniewicz
(Snajperka) opowiada, jak zastrzeliła niewinnego źrebaka, który niepomny wojny,
wybiegł na łąkę pohasać sobie zgodnie z jakimś prawem (a może nie ma żadnych
praw, wszystkie dawno „zostały zastrzelone”, tylko nasza pamięć jest tak
krótka, i klepiemy „narrację” o ich istnieniu, dlatego, że wokół siebie (podkreślam
– siebie), jednak bardzo lubimy same dobre wiadomości?), które jednak
unieważniła kula. Jak Snajperka tłumaczyła - w zasadzie nie wiadomo dlaczego
zastrzeliła to zwierzę. Nie wolno tej sceny zlekceważyć – bo po pierwsze
dowiadujemy się, że eksperyment z uczeniem zabijania w jej przypadku się
powiódł, jej wyszkolone ciało zadziałało wbrew jej woli, a po drugie, że
zmienił się paradygmat (wśród nas widzów) dotyczący starego systemu wartości – zabicie
zwierzęcia odbieramy jako bardziej opresyjne niż człowieka.
„Próbujemy więc pokazać to,
co jest maksymalnie uniwersalne, w żadnym wymiarze nie ideologiczne, ani
patriotyczne, ani hipisowskie” – mówi reżyserka. Nie wiem, co dla niej się
kryje pod tymi pojęciami. Szkoda. Ja np. lubię to co jest wymykające się temu
co można zuniwersalizować. Bo np. tzw. wartości uniwersalne często oznaczają
tylko „nic” - nieostrość, którą można wykorzystywać uznaniowo, narzędzie dominacji wpływowych mniejszości nad resztą.
Słabością
tej propozycji jest przyjmowanie garści stereotypów dotyczących ról męskich – m.in.
z naczelnym „łatwiej im zabijać”, kobietom trudniej. Dwie postaci mężczyzn –
wysokiej rangi dowódcy (w tej roli znakomity, hipnotyczny, wielopoziomowy
Edward Janaszek), jest postacią groteskową, a drugą charakteryzuje symbol na
rozchełstanym mundurze (jakby szyty na tę miarę Krzysztof Grabowski!) – napis
„hero” – wyraża go kult siły, konkurencji, dominacji i… folgowanie sobie w…
gwałtach. Nawet na dzieciach, chociaż wiek, w którym dziecko staje się kobietą jest
zapewne „konstruktem” kulturowym. A gwałt zdaje się nie jest takim konstruktem.
Wiele powiedziano o gwałtach. Coraz bardziej zmienia on swoją funkcję – pełni
także rolę zatarcia genotypu znienawidzonego poprzez swój opór wroga. Coraz
bardziej ten sposób jest używany jak broń, nawet tam gdzie nie pada nawet jeden
wystrzał. To część żywej jak nigdy dotąd inżynierii społecznej.
A przecież wojna jest także
traumatyczna dla… mężczyzn. Jako przykład niech służy dokument o żołnierzach
armii GB biorących udział przed wielu już laty w konflikcie na Falklandach. W
operacji wzięło udział blisko tysiąc żołnierzy z GB. Zginęło kilkudziesięciu.
Byli szkoleniu według wówczas prekursorskich zasad nowoczesnego zabijania,
wymyślonych przez tęgie profesorskie głowy od tego, co jest w ludzkich umysłach
(nie wiem, czy w tym szacownym gronie „wynalazców” były także kobiety) i ich
skuteczność była porażająca - garnizon Argentyńczyków poniósł przerażające
straty. Po latach okazało się, że prawie
30 proc. żołnierzy brytyjskich, nie dając sobie rady ze wspomnieniami, z traumą
wojny popełniło samobójstwa, liczba ta – mimo upływu lat – stale się zwiększa.
Okazało się, znowu, że
łatwiej człowieka nauczyć zabijać, niż nauczyć go jak o tym zabijaniu
zapomnieć. Ta refleksja powinna nas… cieszyć, a smucić, że ci, którzy uczą i
decydują o wysyłaniu na tzw. front nigdy za to nie ponoszą odpowiedzialności. I
tylko traktują żołnierzy, teraz i żołnierki - jako głupie bydlęta używane w
realizowaniu polityki.
„Nie chcę, by jakakolwiek ideologia
wkradła się i zawłaszczyła temat, bo dla mnie pełni on funkcję katarktyczną,
uświadamiającą” – podkreślała przed premierą reżyserka.
Niestety trochę zawłaszczyła
i podzieliła, a miała szansę być opowiedziana z perspektyw ludzkiej, nie
kobiet, ani mężczyzn. Co do roli „uświadamiającej” problem - dobrze, że go
przypomniała, co do „katartycznej”, to też się zmienia paradygmat w tej sprawie
- coraz większe grono badaczy, uważa, że katharsis, o którym wspomina
Arystoteles, mieli przeżywać… aktorzy, a nie widzowie.
Reżyserka deklaruje, że jest
pacyfistką. Piękna idea! Mój pradziadek też był pacyfistą i do końca nim był,
nawet wtedy kiedy jego sąsiedzi, którzy pacyfistami zdaje się nie byli –
obcinali mu w kilku głowę na pieńku pordzewiałym toporem, w czasie tzw.
wydarzeń na Wołyniu.
Krzysztof Sowiński