Dawno nie byłem w teatrze –
muszę to stwierdzić, bez radości - na czymś tak nudnym i… wyrachowanym, choć
ciekawym w sferze języka. I w zasadzie na tym powinienem skończyć pisanie o
„Hrabinie Batory”, najnowszej propozycji (premiera w Teatrze Żeromskiego w
Kielcach) znanego w Polsce duetu – Wiktora Rubina, reżysera i Jolanty Janiczak,
literatki.
Po prostu wszystko w tej
propozycji jest spóźnione jakieś… 20 lat. Tak już dekomponowano. To zbiorowy sen,
świetny w zapowiedziach, a w realizacji nudny, jednak muszę sięgnąć po ten
wytarty zwrot - „przegadany”, zaledwie fragmentaryczny fragmentarycznie. Sen w którym
jednak nie ma najważniejszej rzeczy w życiu ludzkiego (czy tylko ludzkiego?) życia,
bez czego wszystko jest w istocie bez sensu – empatii.
Choć przyznam uczciwie, dla
paru kreacji, nie można nie iść na tę sztukę do teatru. No i warto zobaczyć, co
będzie nagradzane. A że będzie to nie mam żadnych wątpliwości, bo para twórców
to naprawdę świadomi ludzie.
A ja… zwyczajnie, że tak
powiem - ontologicznie się z tym, co pokazują na deskach teatru dotychczas - nie
zgadzam. Żeby była jasność - nie zgadzam się z tym „nurtem” w teatrach.
Zarzucam temu uświadomioną lub nie – służbę opresyjnej ideologii.
Dla wyjaśnienia pewnego,
jakże często obecnie obserwowalnego sposobu myślenia o świecie, chciałoby się rzec
podanego z premedytacją i odpowiednią częstotliwością (Goebbelsowską?) do
wierzenia - posłużę się peryfrazą. Oglądałem
z moimi „brytyjskimi” przyjaciółmi doniesienie filmowe – tzw. „uchodźcy” szli
ławą przez jakieś włoskie miasteczko i niszczyli wszystko, co było możliwe do
unicestwienia (pełna dekonstrukcja), plądrowali cudze domy, „gospodarze”
roztropnie zwiali wcześniej. Moi przyjaciele najpierw stwierdzili, że to na
pewno jakiś filmik zmontowany przez „nacjonalistów”. A kiedy uznali prawdziwość
źródła przekazu, konkludowali – „Ci ludzie mieli na pewno przyczynę, żeby tak
się zachowywać”.
Podobnie jest z Elżbietą
Batory i jej dworem propozycji pary twórców – na pewno mieli jakąś przyczynę,
mordując w sposób okrutny, dla zabawy, dla zabicia nudy i bez sensu istnienia –
wielu spośród swoich poddanych. A spektakl tak jest „pociągnięty”, że nieomalże
współczujemy okrutnej, ale i „zagubionej”, płaczliwej hrabinie (w tej roli
super płaczliwa, boleśnie namacalna i rażąco obecna - Agnieszka Kwietniewska) i
dociekać – jaka była przyczyna jej zachowania, co jest z jej duszą uwięzioną w
ciele, albo lepiej, ona nie ma zdaje się duszy - co jest z ciałem uwięzionym w biologii -
przemijaniu. (To ślad zaimplementowanej freudowsko-lacanowskiej wizji
człowieka, tak chętnie ponawianej przez neomarkistów, będących aktualnie przy
władzy w Europie, maszerujących do nas, i po nas - poprzez nasze, a może tylko
iluzorycznie nasze - instytucje
kultury). Tylko pisk obdzieranych ze skóry dziewcząt, które w spektaklu
symbolizują sukienki z grzecznymi kołnierzykami, na chwilę rozdziera uszy
widzów, ale nie serca. Na moment pokazuje grozę i właściwe proporcje zdarzeń.
W tej propozycji punkt
ciężkości kładziony jest na ciało, dylematy związane z przemijaniem, zwłaszcza
kobiety, wizerunkiem, władzy mężczyzn etc. To hasła-klucze podawane razem, obowiązujące
od kilku dziesiątków lat na tzw. Zachodzie.
Zdaje sobie sprawę, nie wszystko
z tego odeszło w niepamięć. Koncepcji biowładzy powinniśmy się uważnie
przyglądać, bo jest rozwijana i kultywowana. Niestety - manipuluje się ciałem
ludzkim, życiem jak nigdy dotąd („odczytana” – śmieszy i irytuje mnie ten
nadużywany wyraz - w tym kontekście
„Hrabina Batory”, mogłaby wiele wnieść i pokazać w jakim kierunku to będzie
zmierzać. Sądzę, ze jednak bardziej w kierunku „Orwella” niż koncepcji Huxley’a).
Nadal rządzą nami inżynierowie, ale już nie dusz, z duszą w zasadzie narzędzia
propagandy się już uporały, a zwłaszcza z duszą jako miejscem…. logiki – więc
inżynierowie ciał. Ciał „wierzących” w każdy sklecony naprędce absurd. Marzą o
takim momencie (niczym niegdyś Bernard Shaw przed drugą apokalipsą – o
humanitarnym gazie, który bezboleśnie będzie zabijał nieproduktywnych i
niepotrzebnych), kiedy będą mogli naciśnięciem jednego klawisz w centralnym
komputerze, nie tylko unieważniać konta w banku, czyli podstawę egzystencji,
bez tego bowiem nie istniejemy już prawie i dziś. I ich marzenie jest bliskie
realizacji. Mogą też, kiedy zechcą unicestwiać, albo rozpraszać i przenosić w
inne miejsca całe narody. Mogą unicestwiać ślady kultury materialnej minionych epok – np. kościoły chrześcijańskie
i buddyjskie świątynie – i nic tutaj nie pomogą rankingi takich na liście
UNESCO.
A my niepomni tego dywagujemy
o roli, „nowoczesnej” roli mężczyzn, o stereotypach męskości - niczym Wiktor
Rubin, który przed premierą m.in. powiedział: „Może to wynikać z pewnej
odpowiedzialności, jaką mężczyźni czują, jaką się obarczyli. Ona wynika z
władzy. Mężczyźni mieli do niej łatwiejszy dostęp. Trudniej im uwolnić się od
wizerunku i od posiadania władzy nawet dla samej władzy. Myślę że mężczyźni
muszą sobie od nowa opowiedzieć kim są, czego się boją, co ich więzi, jakie
obsesje, jakie nałogi, schematy myślowo-czuciowe”.
W spektaklu
„stereotypowy” jest Ferenc, choć też ubrany w „sukienkę”, a „próbuje sobie
powiedzieć kim jest”, co kończy się jego… łzami – nieokreślony co do płci Ficzko,
prezentujący się we wdzianku zrobionym na szydełku (świetny po raz któryś tam
raz - Dawid Żłobiński). Na pytania te nie ma jednak odpowiedzi. Przyniesie je
dopiero sytuacja graniczna.
A oto właśnie wchodzi do nas (Europy)
zupełnie przez „przypadek” (kiedyś, żeby mogli wejść musieliby wielu z nas
zabić, a resztę zniewolić), na swoich własnych nogach, jakby specjalnie dla
Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak - masa ludzka, zdrowe i silne ciała. Potrzebujące
„wszystkiego” ciała, głównie dobrze odżywione, wytrenowane, nieskrępowane zbyt
zawiłą ideologią, gotowe do walki, czego nawet za bardzo nie kryją. (Jak my
będziemy walczyć z tymi ciałami, jak zechcą, a zechcą - nam odebrać wolność i
życie naszym ciałom, kiedy nasze ciała, prawie be wyjątku wyglądają jak ciała
kobiet na początku trzeciego trymestru ciąży? Ich egzemplifikacja są ciała
nieomalże wszystkich aktorów zaangażowanych w ”Hrabinę…”). A tu maszerują ciała
młodych mężczyzn, za przyzwoleniem tzw. lewej strony sceny politycznej i
artystycznej depczą obowiązujące nas nadal, ale dla nich zawieszone (?) prawa.
Jest to cywilizacja, która ma gotowe wzorce dla roli kobiety i mężczyzny, ba…
psa i kota, i jakiekolwiek żywego ciała, a nawet receptury (performatywy także)
na wydobycie z niego ostatniego tchnienia, nie gorsze od tych, których mogła
użyć hrabina Batory. Cywilizacja z którą – jestem jakby niespokojnie spokojny -
będzie ciężko dialogować Jolancie Janiczak i Wiktorowi Rubinowi.
Biopolityka stała się faktem.
Nie sądzę, że potrafi nas uratować jedyny Ferenc (w tej roli jak zwykle – nie
chcę być źle zrozumiany, ale co zrobię, że dotychczas zawsze jest taki na
scenie – wciągająco wiarygodny, niepokojąco obsesyjny w swej roli - Wojciech Niemczyk). Ferenc wie, o co idzie w
świecie – o podbój, terytorium, bogactwa – te nie przemijają, wiedzą o tym
nadzorcy podatników. W tym nie ma żartów, złudzeń, ideologicznych wolt. Choć
obywatelom wciąż opowiadają baśnie - o zaprojektowanej przyszłości, która
będzie już za rogiem, tylko jeszcze raz trzeba chwilowo znowu zacisnąć pasków i
praw, zasznurować usta. Z radością tokują o wolności, równości, z przyganą o „słowach
nienawiści”, o tym co podlega falsyfikacji, a za ruszenie czego idzie się w
niebyt. Wciąż reinterpretują co jest złe, a co teraz dobre. A wszystko okraszone
dużą dawką strachu, ten jest niezmienny w tej zmienności, zawsze przewidywalny
i użyteczny – ale to wszystko służy jednemu – skuteczniejszemu mówiąc językiem
Facault - nadzorowaniu. I nie zapominają o kluczu do panowania w tym
niespokojnym zbyt pełnym ciał świecie (z tym też już COŚ robią, a zrobią jeszcze
więcej) – devide et impera.
„Proponujemy jak zwykle
wielopoziomową grę z odbiorcą (…) – zapowiadała przed premierą Jolanta
Janiczak. Ale kończy się na wielu luźnych
monologach (niekiedy, przyznam miejscami odkrywczo eksploatujących język), a
jest w tym mało teatralnego „dziania się”. Słowem nie ma ani jednej sceny,
która zapada w pamięć. Nie można przecież za taką uznać tej, kiedy aktorzy
stoją przed widzami i śmieją się, wymuszając na publiczności rechot. Albo Anna
(w tej roli Dagna Dywicka, która się zwija się, uwija i rozwija z roli na rolę,
ale…. Czy też, powiedzmy to na przekór - nie istnieje na scenie dzięki jednak
ciału, jeszcze nie tkniętemu (nadmiernie) przemijaniu i stereotypowi „piękna”?)
– wmawia widzom, że na pewno każdy by ją „chciał”. Może by ktoś chciał, albo i
nie chciał. Ale niewątpliwie to też część „wielopoziomowej” gry z
publicznością. Naprawdę było to… mało śmieszne i dzięki facebookowi zainstalowanemu
na „komórkach” można było przetrwać, te żenujące minuty. (Aż mi szkoda
historycznej hrabiny, że nie miała takiej możliwości. Może by ocalało parę
istnień? Zadowoliłaby się paroma wirtualnymi?)
„Interesuje nas ten stan
niezgody na siebie, wynikającej z tego frustracji. Ten spektakl mocno dotyczy
frustracji i dajemy sobie i widzom realną możliwość jej rozładowania. To właściwie jest
spektaklo-performens nie wiadomo dokąd nas zaprowadzi, pewnie każdego dnia
gdzie indziej”.
W scenie finałowej postaci
rozdają bejzbole widzom. Na scenie leżą pełne ziemi worki – można w nie sobie uderzać
do woli, niby z własnej woli. To „uderzanie”, to też jedno z nośnych implementacji,
które stały się częścią kultury masowej. (Cytatów z niej jest bardzo wiele w
„Hrabinie…”). Chwycili za nie (kije-maczugi) głównie aktorzy, bohaterowie
poprzednich propozycji Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak. Widać, że chcą się
„bawić”, uczestniczyć i „zaistnieć” tyle, ile można, a nawet trochę więcej.
Ale… Ile byśmy nie bili w te
worki – to te uderzenia są tylko świadectwem… agresji i produkują dalej tylko agresję,
a nie przekształcają frustracji. A takie przecież jest – wiemy o tym – możliwe.
W końcu nienawykłe do wysiłku ciałka mogą się jedynie tylko nieco spocić, a ten
zapach, który powstanie - już nie będzie
tylko faux pas. A na koniec, kiedy już zgasną światła, przyjdą przedstawiciele rzeczywistych "wykluczonych" i... posprzątają za najniższą krajową.
Krzysztof Sowiński
PS. Żeby nie było, że się
do…. (Zresztą kim ja jestem, żeby się do TAKICH twórców do…!!!). Więc moje
małe, prowincjonalne ja, „zaściankowe”, „zapieckowe” - będzie czekało z wielką
nadzieją, na kolejne propozycje Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina – bo choć
wszystko już zostało opowiedziane, zawsze można coś jeszcze lepiej lub gorzej
opowiedzieć. (I zresztą nie każdy sobie jeszcze opowiedział). Potrzebujemy,
każda epoka, kraj, dla nich pewnie region - potrzebuje tych narracji, niezależnie od tego, ile ich wyprodukowały poprzednie.
http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/application/images/gazeta/HrabinaBatory_program.pdf