W teatrze COŚ się wydarzyło. Nie wszedłem tam karnie i nie wyszedłem (w
końcu) bezkarnie. Bałem się tego spektaklu, choć bardzo cieszyłem, że
Piotr Szczerski podjął się realizacji „Kordiana”, wychodząc przeciwko
tym, którzy sądzą, że ten dramat i jego konotacje, to szacowne zabytki. A
dzieło Słowackiego udowodniło, że wbrew wieszczykom, co wrzeszczyli
jego koniec, pokazuje swoją uniwersalną, choć nadal swojską, NASZĄ
niezmienną twarz.
Niestety to jest możliwe tylko dlatego, że
bezpośrednia zinstytucjonalizowana przemoc, która jak „wierzyliśmy”
(żyjemy bowiem w czasach „laickiej” wiary, która zastąpiła logikę,
wierzymy, że banki mają pieniądze, rządy rządzą w naszej sprawie, wszystkie leki
leczą, a media mówią prawdę, i wierzymy, że wątpiących trzeba
reedukować) - odeszła w niepamięć, dając miejsce „przymusowi
ekonomicznemu i poprawności politycznej”, jest znowu faktem. Jest nim
naga, brutalna siła, która zawsze się zjawia się jako ostatnie zdanie.
O Słowacki wielkim znawcą ludzkiej psychiki był!
Reżyser
musiał dokonać skrótów tekstu, skoncentrował się na warstwie
politycznej. Polska w jego kreacji to dom wariatów (świetni w ich roli:
Teresa Bielińska, Beata Pszeniczna, Zuzanna Wierzbińska, Mirosław
Bieliński, Marcin Brykczyński i Janusz Głogowski). Chorzy psychicznie
obywatele wiodą dysputy na szpitalnych łóżkach, m.in. o tym co się
dzieje z ich przywódcami i przywódcami przywódców, a nawet tych jeszcze
wyżej. Szef szpitala-premier (energetyczny Edward Janaszek), podaje im
tworzywo do myślenia – mainstreamową gazetę, która od dawna już tylko
wieszczy trzymając się (bo już dawno dogoniła) za swój własny ogon.
Rzuci też im łaskawie pilota od telewizora, żeby lud wiedział, co jest
ważne w świecie, żeby lud wiedział, kto jest ważny, kto jest równiejszy i
co ma myśleć i co mówić ma lud. To bowiem mainstream dzierży prawdziwy
rząd dusz, który się marzy młodemu Kordianowi (w tej roli nieśmiały,
chwilami zagubiony, jednak nie dotknięty jeszcze manierą, czasami zwaną
doświadczeniem, która (na szczęście) nie może mu przyjść z odsieczą, a
jednak mimo tego dostrzegalnie charyzmatyczny Mateusz Rzeźniczak z
PWSFTviT w Łodzi). Kordiana chciałoby się rzec współczesnym językiem
„wykreowały” upadłe anioły, świetni w tych rolach: Imaginacja - Wiktoria
Kulaszewska (co za wokal!), Strach - Beata Wojciechowska, Gehenna -
Łukasz Pruchniewicz, Astaroth - Artur Słaboń, Mefistofel - Adrian Wajda,
z liderującym im w roli Szatana – hipnotyzującym Dawidem Żłobińskim.
Wydobywają Kordiana z kotła, w którym niektórzy widzowie dopatrywali się
urny wyborczej, a inni „smoleńskiego” wraku.
Najbardziej
jednak obawiałem się tych szpitalnych łóżek. To znany, często
eksploatowany motyw, z pacjentami ubranymi w groteskowe, upokarzające
ich koszule, odsłaniające tyłki, wskazujące na człowieka jako
bezpośredniego krewnego pewnego gatunku braci mniejszych. Motyw tworzący
szeroką panoramę - od wielkiego „Lotu nad kukułczym gniazdem”, po mało,
delikatnie mówiąc, śmieszny serial „Daleko od noszy”. Na szczęście te
sceny skropione światłem ironii, groteski, korespondowały w sprawie i
stały się jej istotnym głosem. Głosem sterowanej i niekiedy wymykającej
się manipulacji ulicy. Czasami „arką przymierza”, kiedy w obłąkańczym
szale, z drewnianymi mieczykami, intonują pieśń z Powstania
Warszawskiego.
A ponad tym głosem widać Piotr Szczerski, choć
nie bez osobistych emocji, wiedzie nas – chciałoby się powiedzieć ku
odwiecznemu platońskiemu sporowi (tym razem ukazanego w formie
chrześcijaństwa, o którym wielki immoralista Nietzsche mówił jako
platoniźmie dla ubogiego plebsu), ze współczesnymi sofistami,
nauczycielami PR. Idealistów z pragmatykami. Tych pierwszych utożsamiał
Kordian, gotowy dla idei młodo umrzeć, tych drugich emanacją był stary
człowiek, marzący o śmierci we własnym sytym po grdykę domu, nazywanym
współcześnie życiem na „godnym” poziomie (przekonywujący Mirosław
Bieliński). Ale – oto pojawia się pytanie - jednak jak żyć na „godnym
poziomie”, na niegodnych warunkach? Ale znajdzie się zapewne stosowny
sofizmat i jakiś problem zastępczy, który zaćmi sprawę, zwany np.
„wykluczeniem” i uspokoi skołatane resztki sumienia.
Być może w
chwilach uniesienia, wielu z nas by chciało być Kordianami, ale w
praktyce zwycięża jednak pierwiastek zdrowszego rozsądku. Czegoż byśmy
to bowiem, nie zrobili nawet dla iluzji świętego spokoju? Gotowiśmy
podpowiada Szczerski wybrać inną iluzję – obietnicę łaski i nagrody,
gotowi brnąć w kłamstwo, w obietnicę sojuszu, mimo, że ten nigdy w
naszej historii nie okazał się faktem. Dlaczego niby tym razem miało być
inaczej? Dlaczego?
W końcu Kordian pada zmęczony własnymi
wizjami i nie zabija Cara (jak wynika z tego Polacy słabo odrobili
lekturę z „Księcia” Niccolo Machiavelliego, który bezpowrotnie przerwał
starożytny Platoński mit, o prawie i porządku jako filarach polis, jak
widać nie wszędzie).
A, że władzy nie sprawują potomkowie
sprawiedliwych, dowiadujemy się z dramatycznego dialogu Cara (w tej roli
bezbłędny, na wskroś wiarygodny i wyalienowany niczym „ruscy szachiści”
Wojciech Niemczyk z Wielkim Księciem Konstantym (brawurowy i
przerażający Krzysztof Grabowski). Ta scena dopełnia ten utrzymany w
dobrym tempie spektakl. Po niej następuje sekwencja, którą widzimy na
wielkim ekranie (z filmu Konrada Łęckiego), ukazująca egzekucję polskich
żołnierzy w Katyniu. Skończyły się żarty, dywagacje i sojusze.
Przemówił towarzysz mauzer. Odpowiedziała mu śmierć, cisza... tzw.
cywilizowanego świata i… brutalne kłamstwo.
A wieńczy moment,
kiedy Szatan chwyta za kamerę i zwraca ją w stronę publiczności, która
na gigantycznym ekranie może też zobaczyć i siebie. Kogo widzicie –
jakby pytał parafrazując Piotr Szczerski – sami siebie widzicie. I mało z
tego tutaj jest do śmiechu.
Wspomnę jeszcze znakomitą, w starej
stylistyce, budującą klimat całości i zamykającą kompozycyjnie - muzykę
Zygmunta Koniecznego i zenistyczną (żeby była jasność – jestem wciąż
początkującym, bez nadziei na progres, kryptozenistą i lubię ten
rzeczownik, wracając do meritum tzn. tyle ile trzeba i nic więcej ponad
to) scenografię Jurka Sitarza.
Pisałem już wcześnie. Chodziło
mi po głowie i języku, że teatry nazbyt często podejmują się wciąż na
nowo rzeczy błahych, wartych co najwyżej korekty u psychoterapeuty,
popadają w schematyzm, w propagandę, uczestniczą w produkowaniu starych w
nowym opakowaniu dyktatów, zamykają debatę, zamiast ją inicjować, a
życie – istotne życie – przetacza się jak huragan w zupełnie innym
miejscu. A teatr go nawet nie dotyka.
A teraz w teatrze
Żeromskiego, a w zasadzie Szczerskiego COŚ się wydarzyło. Nie wszedłem
tam karnie i nie wyszedłem stamtąd bezkarnie.
„Kordian” to jest
takie zwierciadło, które chcę postawić przed publicznością” – zapowiadał
Piotr Szczerski. Jest głosem w sprawie współczesnej Polski –
dramatyczną, jak przystało na teatr dramatyczny diagnozą i moralitetem.
Bezlitośnie wskazującym kieszonkowy wymiar polskiej klasy rządzących.
Tak małych, że nawet siły zła kreują je bez szczególnej atencji. Ale
jednak na tyle skutecznych, że gotowi są przerwać spór o „Kordiana” już
na zawsze.
I na koniec końca, pozwolę sobie powtórzyć, dedykuję i sobie:
„Lecz jeśli nie zaświeci nic? ... i ból przeminie?
Jeśli się wszystko z chwilą boleści rozpryśnie?
A potem ciemność ... potem nawet ciemność ginie,
Nic nic i sobie nawet nie powiem samemu,
Że nic nie ma - i Boga nie zapytam, czemu
Nic nie ma? Ha więc będę zwyciężony niczym?”
Krzysztof Sowiński