niedziela, 2 marca 2014

Hiob Hiobowi nie dorówna



Zamiast recenzji

Czy warto iść do „Żeromskiego” na „Twardy gnat. Martwy świat”? Warto, dla muzyki, dla scenografii, dla reżyserii… Dla Andrzeja Platy? Warto. I dla paru aktorów jeszcze i jednej „muzyczki”-aktorki. Warto. Żeby się pośmiać. Warto, żeby zobaczyć jakie problemy mają współczesne trzydziesto(nasto)latki z tzw. artystycznych kręgów i z tzw. krokiem spodni w okolicy kolan. I jak im wisi, to co nam nie wisi i nie wisiało. A nie warto, żeby zobaczyć, że wszystko już było, bo że było - to my doskonale o tym już wiemy i „nie ma co”, jak mawia młodzież „robić z tego zagadnienia”, a cóż dopiero co innego.

Trochę nie chce mi się pisać o tej premierze. Samo jakoś się nie chce. W sumie Mateusz Pakuła, autor sztuki, skoro już sam napisał recenzję o własnej  twórczości w niejakim „New Yorker Times”, to mógłby iść za ciosem i też wymyślić kilka zdań, niby jakichś tam lokalnych pismaków… Nie tracę wiary, że może to zrobić.

O bad writingu w Gazecie Teatralnej napisano już wiele. I wystarczy. O zapożyczeniach już w „szeroko nie rozumianej” sztuce napisałem. http://bezprzeginania.blogspot.com/2014/02/zzynac-czy-sie-zzymac-oto-jest-pytanie.html

To teraz o wrażeniach i wyrażeniach. Mówiąc językiem tzw. młodzieży „fajnie” było… się pośmiać, albo przynajmniej potowarzyszyć w tym, najgłośniej śmiejącym się na premierze – twórcom propozycji, ich rodzinom i przyjaciołom. Było. Trzeba przyznać, że ten śmiech zarażał. Ale… obawiam się, że to była tylko opowieść (nieco przydługa, jakoś około dwugodzinna) o otaczających nas zestandaryzowanych dźwiękach, etykietach, substytutach, mających pozór życia, takich samych niczym image współczesnych, alternatywnych wykształconych z dużych miast – słowem współczesny słowotok i zdarzeniotok, a nie trzęsienie mózgu i sumienia.
Tymczasem - los spłatał figla wykonawcom – zderzył fejsbukowe statusy, reprodukowane ze sceny, z odgłosami za okna, ujawniając nam światy, pogardzane, może parciane, niezauważane, zepchnięte w symboliczne nieistnienie, ale prawdziwe i „nieprzedstawione”.

A najfajniej było oglądać Andrzeja Platę na scenie! Już go sobie jakoś tam zakwalifikowałem i już nie podskakiwał ponad to, co my, wiejscy recenzenci, uwikłani w swoje układy i upakowani w niemodne garnitury kompleksów (jak mawiał niegdyś i pewnie nie bez racji Artur Sandauer – prowincja to przechowalnia mód mentalnych i krawieckich, wykluczając z tego towarzystwa - ma się rozumieć - dyrektora Piotra Szczerskiego, obutego w zwalające z nóg - lakierki) - opisują  czasami jako: „dobry styl”, „tradycyjnie równa forma”, „pokazać swoje znane atuty”, „klasa sama dla siebie”, „nie zszedł poniżej poziomu”, albo „pionu”.

Sorki - jak kogoś irytuję - nie mam jakiegoś w czoło wbitego stosunku do zawodu aktora, przepraszam rzeczonych… Coś mi się tam kołacze po głowie za Bergmanem, że aktor to tylko plama, chyba światła, a dziś to i….. Jakoś się tak zdarzyło, że nigdy nie chciałem być aktorem, więc nie mam niezrealizowanych pragnień, ani kompleksów. (Szczerze, to mi się nawet nie chce być pisarzem, a już na pewno nie marzę, żeby być dramaturgiem. Człowiek narobi się, znajdzie reżysera, musi się na dodatek z takim nie daj Boże zaprzyjaźnić, a potem taki Sowiński ze wsi Kielce, albo jakiś Kozera, albo Ryszard Koziej  - nie pozostawią (zwłaszcza Grzegorz Kozera) - na pisarzu żadnego suchego miejsca, ani żadnej rzeczy, która jego nie jest. I stoi taki autor później, goły, jakby mu kto w gębę strzelił, albo zbanował na fejsbuku. Wyznam szczerze, w skrytej otwartości, że zawsze chciałem być… działaczem sportowym od jakiegoś Snocha, albo Bródki - jeden problem jaki człowiek miałby wtedy, to te pięć minut - jak się stoi przed kamerą i trzeba do końca wytrzymać, z wciągniętym brzuchem w dresie z orzełkiem na piersi, mądrze prawiąc o realizacji planu taktycznego i przygotowaniach, które się nie zakłóciły). Ale artysta? Zdecydowanie mówię – nie.
A… F…k! Andrzej Plata! Wracamy… Postrzegałem go trochę jako młodego człowieka nie wykorzystującego swoich pięciu minut, smętnie i nieco pyszałkowato-tajemniczo przemykającego po Rynku, w kierunku „Literatki” i marnującego te kilka lat nauki (i trzy lata starań o przyjęcie do szkoły aktorskiej), jak wielu przed nim, którzy tu już byli…
A teraz sztuka…. Wśród sensów jakie widzę, co do wystawiania takich rzeczy - jest
ta, że gra w niej, a czasami nawet obok niej – właśnie Andrzej Plata. Naprawdę warto zobaczyć tego aktora monologującego - odgrywającego kilkanaście postaci!
I powinienem jeszcze napisać, że całość prawie mu wyrwała z życiorysu - Zuzanna Skolias, niepozorna osoba, która okazała się jednak jedynym demonem na scenie, choć podobno głównego bohatera przedstawienia - Człowienia  (właśnie Andrzej Plata) prześladował inny, który wyszedł z klawiatury Pakuły.
A Człowień to niby taki współczesny Hiob, ale w luksusowej, jak to świecie wirtualnym, sytuacji, może mieć on i jego rodzina kilka „żyć”, „przeżyć” kilka światowych wojen, a trzecią szczególnie, może puścić np. esemska do Pana Boga, a wieczorem i tak zasiądzie do sutej kolacji, popuści… paseczka od spodni, a jak minie termin końca świata, może sobie zajrzeć do fesjbuka, żeby zobaczyć, co koledzy planują na jutro, albo jak jutro samo się uplanuje.

Czytałem dramat wcześniej, spodobało mi się kilka uroczych oksymoronów Mateusza Pakuły (?), lubię gry z językiem o… język, nie potrafię też przemilczeć Ludwika Wittgensteina i jego sentencji: „Gra­nice mo­jego języ­ka są gra­nica­mi mo­jego świata”. Ale… Byłem przekonany, że to o wiele za mało jak na spektakl. Ewa Rysowa, reżyserka pokazała, że w zasadzie potrafiłaby opakować w atrakcyjna formę chyba wszystko, w czym pomogła jej scenografka Justyna Elminowska. Muzykę - dla niej chociażby warto przyjść -  zrobiło rodzeństwo Antonis i Zuzanna Skolias (wiadomo czyje dzieci). To najmocniejszy punkt spektaklu, nie licząc momentami świetnej gry nie tylko na instrumentach i wokalu „muzyczki”.
W drugim akcie na scenę trafiają: w roli Autora - Dawid Żłobiński, a drugiego Autora - Wojciech Niemczyk, obydwaj bardzo dobrzy. Pierwszy zagrał autora cwaniaczka, drugi prowincjonalnego grafomana, z którego twórczości jednak pierwszy wyrywa co ciekawsze kawałki. Ale…. To był - w zasadzie - już temat na inną okazję.

Teraz o losie i figlu, akurat w czasie premiery, ulicą Sienkiewicza (a był to 1 marca, tak z trudem wywalczony i po tylu latach - a niby zwyciężyliśmy tzw. komunę - Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych), przez okna małej sceny, przedzierało się skandowane przez uczestników przemarszu, głosami nawykłymi do stadionowego dopingu – „Chwała bohaterom!” To - jak się mawia - przedstawiciele trzeciego pokolenia AK, marginalizowane przez trzecie pokolenie UB, upomina się o swoje prawa. I coraz mocniej zgrzyta… A na tzw. Łączce, miejscu kaźni sprzed kilkudziesięciu lat, wciąż wydobywa się szczątki pomordowanych. I umierają - nad tymi rozsypującymi się w pył powoli łamanymi kośćmi, wybitymi zębami, dziurami w  czaszkach - z bólu współcześni Hiobowie. Dla nich nie ma ucieczki w opcje „delete” i „edit”.


No i chyba już dziś tyle.
Reszta jest… wizytą w "Żeromskim".