Zamiast recenzji
Trochę nie chce mi się pisać o tej premierze. Samo jakoś się
nie chce. W sumie Mateusz Pakuła, autor sztuki, skoro już sam napisał recenzję o
własnej twórczości w niejakim „New
Yorker Times”, to mógłby iść za ciosem i też wymyślić kilka zdań, niby jakichś tam
lokalnych pismaków… Nie tracę wiary, że może to zrobić.
O bad writingu w Gazecie Teatralnej napisano już wiele. I wystarczy. O zapożyczeniach już w „szeroko nie rozumianej”
sztuce napisałem.
http://bezprzeginania.blogspot.com/2014/02/zzynac-czy-sie-zzymac-oto-jest-pytanie.html
To teraz o wrażeniach i wyrażeniach. Mówiąc językiem tzw.
młodzieży „fajnie” było… się pośmiać, albo przynajmniej potowarzyszyć w tym,
najgłośniej śmiejącym się na premierze – twórcom propozycji, ich rodzinom i
przyjaciołom. Było. Trzeba przyznać, że ten śmiech zarażał. Ale… obawiam się,
że to była tylko opowieść (nieco przydługa, jakoś około dwugodzinna) o otaczających
nas zestandaryzowanych dźwiękach, etykietach, substytutach, mających pozór życia,
takich samych niczym image współczesnych, alternatywnych wykształconych z
dużych miast – słowem współczesny słowotok i zdarzeniotok, a nie trzęsienie
mózgu i sumienia.
Tymczasem - los spłatał figla wykonawcom – zderzył
fejsbukowe statusy, reprodukowane ze sceny, z odgłosami za okna, ujawniając nam
światy, pogardzane, może parciane, niezauważane, zepchnięte w symboliczne
nieistnienie, ale prawdziwe i „nieprzedstawione”.
A najfajniej było oglądać Andrzeja Platę na scenie! Już go
sobie jakoś tam zakwalifikowałem i już nie podskakiwał ponad to, co my, wiejscy
recenzenci, uwikłani w swoje układy i upakowani w niemodne garnitury kompleksów
(jak mawiał niegdyś i pewnie nie bez racji Artur Sandauer – prowincja to
przechowalnia mód mentalnych i krawieckich, wykluczając z tego towarzystwa - ma
się rozumieć - dyrektora Piotra Szczerskiego, obutego w zwalające z nóg -
lakierki) - opisują czasami jako: „dobry
styl”, „tradycyjnie równa forma”, „pokazać swoje znane atuty”, „klasa sama dla
siebie”, „nie zszedł poniżej poziomu”, albo „pionu”.
Sorki - jak kogoś irytuję - nie mam jakiegoś w czoło wbitego
stosunku do zawodu aktora, przepraszam rzeczonych… Coś mi się tam kołacze po
głowie za Bergmanem, że aktor to tylko plama, chyba światła, a dziś to i…..
Jakoś się tak zdarzyło, że nigdy nie chciałem być aktorem, więc nie mam niezrealizowanych
pragnień, ani kompleksów. (Szczerze, to mi się nawet nie chce być pisarzem, a
już na pewno nie marzę, żeby być dramaturgiem. Człowiek narobi się, znajdzie
reżysera, musi się na dodatek z takim nie daj Boże zaprzyjaźnić, a potem taki
Sowiński ze wsi Kielce, albo jakiś Kozera, albo Ryszard Koziej - nie pozostawią (zwłaszcza Grzegorz Kozera)
- na pisarzu żadnego suchego miejsca, ani żadnej rzeczy, która jego nie jest. I
stoi taki autor później, goły, jakby mu kto w gębę strzelił, albo zbanował na
fejsbuku. Wyznam szczerze, w skrytej otwartości, że zawsze chciałem być…
działaczem sportowym od jakiegoś Snocha, albo Bródki - jeden problem jaki
człowiek miałby wtedy, to te pięć minut - jak się stoi przed kamerą i trzeba do
końca wytrzymać, z wciągniętym brzuchem w dresie z orzełkiem na piersi, mądrze
prawiąc o realizacji planu taktycznego i przygotowaniach, które się nie
zakłóciły). Ale artysta? Zdecydowanie mówię – nie.
A… F…k! Andrzej Plata! Wracamy… Postrzegałem go trochę jako
młodego człowieka nie wykorzystującego swoich pięciu minut, smętnie i nieco pyszałkowato-tajemniczo
przemykającego po Rynku, w kierunku „Literatki” i marnującego te kilka lat
nauki (i trzy lata starań o przyjęcie do szkoły aktorskiej), jak wielu przed
nim, którzy tu już byli…
A teraz sztuka…. Wśród sensów jakie widzę, co do wystawiania
takich rzeczy - jest
ta, że gra w niej, a czasami nawet obok niej – właśnie Andrzej
Plata. Naprawdę warto zobaczyć tego aktora monologującego - odgrywającego
kilkanaście postaci!
I powinienem jeszcze napisać, że całość prawie mu wyrwała z
życiorysu - Zuzanna Skolias, niepozorna osoba, która okazała się jednak jedynym
demonem na scenie, choć podobno głównego bohatera przedstawienia - Człowienia (właśnie Andrzej Plata) prześladował inny, który
wyszedł z klawiatury Pakuły.
A Człowień to niby taki współczesny Hiob, ale w luksusowej,
jak to świecie wirtualnym, sytuacji, może mieć on i jego rodzina kilka „żyć”, „przeżyć”
kilka światowych wojen, a trzecią szczególnie, może puścić np. esemska do Pana
Boga, a wieczorem i tak zasiądzie do sutej kolacji, popuści… paseczka od spodni,
a jak minie termin końca świata, może sobie zajrzeć do fesjbuka, żeby zobaczyć,
co koledzy planują na jutro, albo jak jutro samo się uplanuje.
Czytałem dramat wcześniej, spodobało mi się kilka uroczych
oksymoronów Mateusza Pakuły (?), lubię gry z językiem o… język, nie potrafię też
przemilczeć Ludwika Wittgensteina i jego sentencji: „Granice mojego języka
są granicami mojego świata”. Ale… Byłem przekonany, że to o wiele za
mało jak na spektakl. Ewa Rysowa, reżyserka pokazała, że w zasadzie
potrafiłaby opakować w atrakcyjna formę chyba wszystko, w czym pomogła jej
scenografka Justyna Elminowska. Muzykę - dla niej chociażby warto przyjść - zrobiło rodzeństwo Antonis i Zuzanna Skolias
(wiadomo czyje dzieci). To najmocniejszy punkt spektaklu, nie licząc momentami
świetnej gry nie tylko na instrumentach i wokalu „muzyczki”.
W drugim akcie na scenę trafiają: w roli Autora - Dawid
Żłobiński, a drugiego Autora - Wojciech Niemczyk, obydwaj bardzo dobrzy.
Pierwszy zagrał autora cwaniaczka, drugi prowincjonalnego grafomana, z którego
twórczości jednak pierwszy wyrywa co ciekawsze kawałki. Ale…. To był - w
zasadzie - już temat na inną okazję.
Teraz o losie i figlu, akurat w czasie premiery, ulicą
Sienkiewicza (a był to 1 marca, tak z trudem wywalczony i po tylu latach - a
niby zwyciężyliśmy tzw. komunę - Narodowy Dzień Żołnierzy Wyklętych), przez
okna małej sceny, przedzierało się skandowane przez uczestników przemarszu,
głosami nawykłymi do stadionowego dopingu – „Chwała bohaterom!” To - jak się
mawia - przedstawiciele trzeciego pokolenia AK, marginalizowane przez trzecie
pokolenie UB, upomina się o swoje prawa. I coraz mocniej zgrzyta… A na tzw. Łączce,
miejscu kaźni sprzed kilkudziesięciu lat, wciąż wydobywa się szczątki
pomordowanych. I umierają - nad tymi rozsypującymi się w pył powoli łamanymi
kośćmi, wybitymi zębami, dziurami w
czaszkach - z bólu współcześni Hiobowie. Dla nich nie ma ucieczki w
opcje „delete” i „edit”.
No i chyba już dziś tyle.
Reszta jest… wizytą w "Żeromskim".