wtorek, 27 września 2022

Czeski logos

 


Jest u nas w Polsce powiedzenie "czeski film", którym to określamy niektóre śmiesznie, ale koniecznie absurdalne aspekty naszego życia. Ale nie ma jeszcze powiedzenia „czeski teatr”? Czy po najnowszej prapremierze w Kielcach przyjmie się taki zwrot?

Wielu z nas Polaków nie docenia czeskiej kultury czy literatury (chociaż ma ona od lat swoich wiernych odbiorców) – bo my odwrotnie niż zdaje się większość Czechów bardziej wolimy i cenimy wielkie tematy (jak się to mówi zwłaszcza teraz - wielkie narracje), niż czeskie inklinacje ku opowiadaniu zwykłych historii, przytrafiających się przeciętnym ludziom, w atmosferze smutku, ciepła i piękna przemijania.

Odnosimy wrażenie jakby ci nasi południowi sąsiedzi chcieli uchodzić zawsze - nie za agresorów, ale za ludzi prawych, ofiary w tym losu, jak chociażby archetypiczny wojak Szwejk, a chcieli zapomnieć czarne karty swojej historii. Jak np. tę, kiedy to w maju 1945 roku w Pradze po upadku III Rzeszy, dokonują w ramach odwetu za lata okupacji barbarzyńskiego mordu na niemieckich cywilach. Zabili wtedy także grono przebywających w Pradze Szwedów, mimo tłumaczeń tych ludzi, że nie są Niemcami. I jeszcze na dodatek tę zbrodnię skwapliwie wówczas sfilmowano. Na bazie tego powstał dokument „Zabijanie po czesku”(2010). Ten film wstrząsnął widzami i do „Szwejkowego” postrzegania Czechów dodał także dużą przestrzeń mroku. A może to nie jest wina tych ludzi – tylko jak mówił wielki moralista, specjalista od wielkich narracji polski pisarz G.H. Grudziński, to wina faktu, że - w nieludzkich czasach, niektórzy ludzie bywają nieludzcy?

Nie górujemy jednak moralnie nad tamtymi zabójcami z czasów drugiej apokalipsy. O nie! Jak łatwo uruchomić darwinizm społeczny, właśnie doświadczamy po dwóch ponad latach „panowania” fałszywej pandemii, na bazie której metodycznie, krok po kroku – niestety bez większego społecznego oporu - wprowadzono znowu, także do Europy totalitaryzm. Także na bazie trwającej wojny Ukrainy z Rosją. Iluż to z nas z radością przyjmuje codziennie informacje m.in. o brutalnych samosądach na „wrogach” dokonywanych przez naszego nowego „sojusznika! Podkręcają nas w tym odhumanizowaniu zorkiestrowane media, prawie wszyscy politycy, i wpływowi uczeni np. w popularnym programie adresowanym do inteligentów pt. „Trzeci punkt widzenia”.  I proces ten dopiero się zaczął, a nie skończył jak wielu sądzi. Niestety - rozpoczęły się nieludzkie czasy. Trzeciej apokalipsy.

W Kielcach w teatrze TETATET, na początku nowego sezonu, możemy  oglądać – prapremierową komedię pt. „Teściowe wiecznie żywe”,  pióra czeskiego aktora, reżysera i dramaturga z pokolenia lat 60 XX wieku Jakuba Zindulka. W przekładzie Jana Węglowskiego (autor i tłumacz byli obecni w Kielcach na premierze), w reżyserii Mirosława Bielińskiego.

Już tytuł pokazuje, że autor sztuki sięga po stereotypowy konflikt teściowych, które rzadko kiedy, jak znamy to z życia, dogadują się. Że będzie śmiesznie jak w „czeskim filmie” i w polskich domostwach, i… że tak powiem mało oryginalnie.

I tak się dzieje w pierwszym akcie tej sztuki. Poznajmy młodą parę Jindrę Sedlákovą i Karela Krála. Akurat w dniu w którym byłem w teatrze tę pierwszą grała niewiarygodnie piękna Magdalena Szczepanek i wiarygodna w roli młodej Czeszki, i debiutujący na scenie Łukasz Oleś, wnoszący do kreowanej przez siebie roli autentyzm i chyba osobiste, chciałoby się powiedzieć „czeskie” ciepło. Słowem – sportretował fajnego gościa, milutkiego misia, z którym chętnie wypilibyśmy kufel piwa. Na zmianę z nimi postaci młodych ze sztuki grają - także równie, ale inaczej piękna Ewelina Gnysińska i przystojniak, ale bez plastikowego nadęcia - Karol Czajkowski. Tak nota bene – jak miło zobaczyć młodych ludzi, którzy na scenie realizują zadania aktorskie, a nie jak to bywa w tzw. teatrach krytycznych, czyli wg mnie propagandowych jak np. teraz w „Żeromskim”, mają zgodnie z zaleceniami „postępowych” reżyserów – „przełamywać tabu” czyli najczęściej biegać po scenie z gołymi narządami płciowymi i „wyrażać swoje prawdziwe ja” – czyli wrzeszczeć w nadmiarze i bez sensu na scenie, defekując jak hipopotam g…, słowem na „boguduchawinnego” lokalnego widza.

Wróćmy do fabuły. Młodzi ludzie są szaleńczo w sobie zakochani, potajemnie przed swoimi matkami biorą ślub i zamieszkują razem w „jakiejś - jak twierdzi matka Karla – norze”, czyli przeciętnym mieszkaniu na szóstym piętrze. Oto mamy do czynienia, tym razem w czeskim wydaniu, z klasycznym mezaliansem – on jest synem zamożnej biznesmenki (w tej roli jakby skrojonej pod nią świetna Ewa Pająk), a ona córką starzejącej się hipiski Gene - Jany Sedlákovej (gra ją z niesłychaną energią Teresa Bielińska). Gene mimo upływu lat nadal hołduje modzie „dzieci kwiatów”, a nawet miękko przyjmuje współczesne „zielone” utopijne (a jak się teraz okazuje na bazie dwóch minionych i zbliżających się kolejnych lat – ludobójcze) narracje. Dla relaksu nadal pali „trawę”, i wspomina dziesięciu kumpli z młodości, z którymi równolegle i sprawiedliwie współżyła, realizując wizję wolnej miłości. To jednym z nich, ale nie wiadomo z którym poczęła swoją córkę. Ale ją ta niewiedza nie martwi, gdyż uważa, że z każdym z nich łączyła ją prawdziwa miłość. Matka Karla biznesmenka, nie może zaakceptować tego, że jej syn związał się z dzieckiem takiej „niemoralnej”, na dodatek niezamożnej i nie mającej wysokiej pozycji społecznej osoby. Uważa, że synowi „przejdzie” z czasem miłość do pięknej parweniuszki, jednak na wszelki wypadek, żeby z tego związku nie było dziecka – czyli głównie zobowiązań, ofiarowuje synowi ogromne pudło prezerwatyw, do którego dołączą osobistą instrukcję obsługi (jest znowu zabawnie i to po „czesku”). Rodzicielki w końcowej scenie pierwszego aktu kłócą się i wzburzone wybiegają.

Wydawało się, że to już koniec tej zabawnej, ale schematycznej opowieści (nie robię z tego powodu pisarzowi wyrzutów, bowiem wiem, że „wszystko” już zostało powiedziane). Pomyślałem wtedy - co jeszcze może wymyślić autor tej propozycji, co by mnie zmusiło do zajęcia znowu miejsca w teatralnym fotelu. No i po przerwie… się zdziwiłem. Nie chcę zdradzać co się wydarzyło. Zobaczycie sami.

Powiem tyle – ta zabawna czeska sztuka płynnie odkrywa nieoczekiwaną, ale jak najbardziej logicznie uzasadnioną warstwę nazywaną eschatologiczną. I niespodziewanie nawiązuje do… wielkich narracji, i zadaje pytanie o sens ludzkiego trwania, o to co jest w nim najważniejsze, również o koncepcję świata, o koncepcję sądu (wbrew niby tylko świeckiej tradycji Czech), także ostatecznego. Tylko zamiast np. przy pomocy monologu Kordiana, daje temu świadectwo – po czesku – poprzez zwykłą rozmowę dwóch kobiet. A kiedy w końcu panie wyzbywają się swoich uprzedzeń, zaczynają m.in. rozumieć, że sensem życia jest także sensowne przedłużenie życia i obie marzą o wnuku, którego jednak na tym świecie nadal nie ma.

Przy tej scenie kapnęła mi z oka łza, kiedy sobie przypomniałem, że tylu szlachetnych ludzi wokół mnie często świadomie - pod wpływem manipulacyjnych narracji globalistów o „przeludnionym świecie”, "zmianach klimatu", bombardowani poczuciem winy, wspomagani workami środków antykoncepcyjnych, i opowieściami głuszącymi w większości z nas wyrzuty sumienia, zaprzeczającymi temu namacalnemu faktowi, że dziecko w brzuchu matki to jednak nie tylko płód – zrezygnowało z posiadania potomstwa. A pointa tego jest taka – Czechy i Polska demograficznie się zwijają z tego świata. I żal, że być może nie będzie już Haszków i Grudzińskich piszących w „dziwnych” językach.

Syntetyzując. Jakub Zindulka, człowiek z ateistycznego kraju, to jednak pisarz filozofujący w tradycji przed postmodernistycznej, teocentryczny, odwołujący się do niszczonego właśnie w niekończących się seriach antykultury – logosu; w głębokim sensie tego słowa (starożytnego rozumu, sensu, porządku, a nawet chrześcijańskiego Boga), mowy, słowa - tyle, że słowa lekkiego, nieznośnie czeskiego.

Pewnie nie można powiedzieć na bazie tej jednej sztuki, że w języku polskim zakorzeni się pojęcie „czeski teatr”, ale ufam, że kiedyś tak się stanie.

Krzysztof Sowiński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz