poniedziałek, 20 czerwca 2016

Pany i chamy - o "Dzikiej róży" inaczej


To unikatowa w skali Polski impreza. Wczoraj po raz 24. odbył się finał przeglądu premier sezonu 2015/2016, zwanego Plebiscytem Publiczności "O Dziką Różę". Widzowie wybierają swoich ulubionych aktorów i spektakle. Warto to kultywować i.... szanować. Gratuluję wszystkim wyróżnionym. Pora jednak na kilka uwag.

W poprzednich edycjach przedstawiciele mediów i urzędnicy traktowali finały jako okazje do darmowej reklamy swoich firm i autoprezentacji. Ich nudne, nadęte wypowiedzi ciągnęły się w nieskończoność.
W tym roku organizator spotkania Teatr im. S. Żeromskiego, postanowił ograniczyć czas mówcom, z korzyścią dla widzów. Niestety to co się udało skrócić, zawłaszczył Piotr Gumulec, konferansjer, który zdaje się postanowił zostać może nie jedyną, ale za to główną gwiazdą tego spotkania. A na mój rozum, pomylił też imprezy.
Michał Rydlewski z Uniwersytetu Wrocławskiego w pracy „Zwodnicze imaginarium. Antropologia neoliberalizmu” - pisze o "kulturowym upokarzaniu", określił je nazwą „pan – cham”. Według tego modelu, ten, który ma mikrofon w ręku jest "panem". Zaatakowana przez niego osoba, nie ma szans na żadną ripostę. Pointą jest rechot tłumu. Uczestnik spotkania staje się bezbronnym "chamem".

Piotr Gumulec wpisuje się w ten model, być może nawet nie do końca robi to świadomie. A to w Kielcach, zakpił sobie z... Kielc (to już jest tak nudne i przewidywalne, że się chce...), posługując się kalką prowincji. To nic, że spektakl z tej "prowincji" święci nieustające triumfy nawet poza granicami kraju. A to z urzędnika, którego zjadła na scenie trema i zafiksował się na nazwisku aktora. A to do jakiegoś widza adresuje niewybredny żart i groteskowy "prezent".  Dostaje się nawet aktorom, "bohaterom" wieczoru i dziennikarzom. Nie trudno też się domyślić jego preferencji ideowych, które z trudem tłumi... z cicha pokpiwając z obecnego na spotkaniu przedstawiciela aktualnego polskiego rządu.
I tak przez bite dwie godziny mało wyszukanych dowcipów. Reprodukowania niestety - wzorca "podległości i podporządkowania", który filozof Janusz Hryniewicz nazywa relacją "kultury folwarcznej".

W ten model wpisują się też... media. I nie tylko, w ten sposób, że jakże często go reprodukują i "twórczo" rozwijają. Mają jeszcze jeden w Kielcach, przy okazji finałów, podtrzymywany i przemilczany "grzech".
Ale pora do nich zaapelować! Co roku wręczają aktorom nagrody od swoich redakcji. A to... zestaw do pielęgnacji włosów, a to jakiś bilet za... sto parę złotych. Słowem - nagrody nikłe nie tylko od strony wartości materialnej, ale i najczęściej zwyczajnie źle trafione.
Proszę Państwa - przestańcie ośmieszać swoje firmy (zresztą... to możecie robić), ale... na miły Bóg - przestańcie zawstydzać nagradzonych!

Krzysztof Sowiński

niedziela, 12 czerwca 2016

Nie wbija gwoździem ideologii



Chciałem się mięciutko „przejechać” po „Szalbierzu” i mieć to z tzw. głowy. W końcu mnie w odróżnieniu od Bogusławskiego, nikt za to co robię teraz nie płaci, a żyć jakoś trzeba. A mam inne rzeczy pilne do roboty. A i słońce za oknem. Ojczyzna też wzywa, Macierewicz będzie rozdawał karabiny, to nawet ok, ale zdaje się później będzie także przydzielał, w trybie nie znającym sprzeciwu i wezwania na nie naszą wojnę. A to już nie ok. Ale… Im więcej rozmyślam o propozycji Pawła Aignera, tym mocniej widzę kunszt i wielopoziomowość jego propozycji.

Kiedyś cenzura, taka powiedzmy instytucjonalna, to było kontrolowanie przez państwo mediów, wydawnictw etc. (czyżby cenzury nie było wtedy jak kontrolują je korporacje i wpływowe lobby?). Dziś cenzurą jest już – jak donoszą media, którym nie pod drodze jest z aktualnym rządem – jeśli odpowiedni organ państwowy – nie dofinansuje oczekiwaną sumą (!), projektów związanych z tzw. kulturą, autorstwa podmiotów (w tym prywatnych), które te media wykreowały na „autorytety”. Wtedy „wpływowe” media podnoszą wielki krzyk! Nawet o „faszyźmie”. Wiadomo, bowiem media wiedzą najlepiej, że jak ktoś się z nimi nie zgadza – to musi być co najmniej reżimowcem. Niestety to są te same ośrodki, które tak skrupulatnie przez lata, oczywiście pod hasłami wolności słowa i równości - budowały o wiele gorszą formę nacisku, przycisku i ucisku – autocenzurę.  Jak łatwo zaobserwować - codziennie rośnie lista zakazanych słów, tzw. słów nienawiści. Sądzę, że w miarę rozwoju technologii, penalizowane będą także myśli nienawiści. Będzie to forma cenzury prewencyjnej.  Być może i o tym procederze jest m.in. właśnie zdawałoby się nieco już archaiczny „Szalbierz”, najnowsza propozycja Teatru im. S. Żeromskiego.

Jakoś nieliczni tylko protestują przeciwko autocenzurze, jej „postępowej” formie opartej na sieci oczekiwanych tematów, grantów, nagród, promocji, dystrybucji, pochwał, nagan i hagiografii. Ideologia w całej krasie. Klęczymy przed nią, z twarzą do ziemi, z dupą do góry, merdamy słowami nieustannego dialogu i niekończącego się pojednania, zapewnień o naszej winie i dobrej woli - niczym aktorzy prowincjonalnego gubernianego teatru przed portretem cara. Do czego to doprowadza pokazuje książka „Granice. Polityczność prozy i dyskursu kobiet po 1989 roku”, Ingi Iwasiów, w której autorka z pozycji naukowca przechodzi na pozycję ideologa, tworzy listy „koniecznych” tematów dla kobiet, piętnuje błędy, wypaczenia i zaniechania. To pouczająca lektura.
Tę epokę „bez cenzury” (poprzedzającą oczywiście PiS), zdaje się krótko określa Paweł Aigner, reżyser kieleckiej inscenizacji „[…] nie ma niczego nowego, cały czas wydaje się, że teatr kręci w kole tych samych znaków”. (Gazeta Teatralna nr 55, czerwiec 2016). I ciężko się z nim nie zgodzić.

„Czy zdecydował się Pan na wybór tytułu ze względu na aktualność tematu w obecnej sytuacji
społeczno-politycznej? Spiró nie podobał się władzom PRL, a „Szalbierz” był ostatnio wystawiany w lutym 2015, czyli jeszcze przed wyborami” –  podrzuca trop oczywiście „obiektywnie”, w stylu „wpływowych” mediów Pawłowi Aignerowi, Anna Zielińska (GT nr 55). (Zuch dziewczyna!) Widocznie ona też widzi zagrożenie „pisowską” cenzurą, a może oczekuje jej z wielkimi nadziejami? Niestety reżyser jednak chyba nie podziela jej lęków i nie daje sprowadzić swojego „głosu” do politycznej doraźności, widzi problem o wiele szerzej: „Spiró mówi, że właściwie w każdym reżimie czy w każdej sytuacji, w której artysta jest w jakiś sposób cenzurowany – a zawsze jest, był i będzie – to nie jest problem dla twórców, ale uwikłanie się we władzę już jest problemem”.

Pełna informację o „Szalbierzu” można znaleźć na stronie teatru: http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/application/images/gazeta/GT_06_2016.pdf
I nie ma sensu tego powtarzać. Krótko. Jest to połączenie dwóch przedstawień. Pierwsze - do prowincjonalnego teatru (tutaj w Kielcach) przyjeżdża, witany czołobitnie przez miejscowych aktorów, styrany życiem człowiek podający się za słynnego „ojca” polskiej sceny  – Wojciecha Bogusławskiego. O prototypie postaci znajdziesz więcej tutaj: https://pl.wikipedia.org/wiki/Wojciech_Bogus%C5%82awski
W tej części (akcie?) Bogusławski zgadza się za sowite honorarium wystąpić w Kielcach w roli Tartuffe’a w Molierowskim „Świętoszku”. Przystępują do prób. Aktorzy grają źle, z wyobrażoną prowincjonalną manierą (naprawdę znakomity występ zespołu Żeromskiego – tak grać, żeby było widać, że fatalnie grano!). Bogusławski targuje się z Każyńskim dyrektorem i zarazem reżyserem przedstawienia. A ten nie ma wyboru – miejscowa publiczność wiedziona sławą Bogusławskiego, wykupiła trzy razy więcej biletów niż jest miejsc na widowni. Każyński (energetyczna rola Mirka Bielińskiego) w końcu ma szansę choćby na chwilowe odbicie się z finansowego dołka. Ma tylko jedną uwagę – kielecka sztuka ma wyrazić hołd wobec miejscowych władz – rosyjskiego gubernatora (w tej roli ustylizowany raczej na zimnego, profesjonalistę enkawudzistę z początku lat 50. XX wieku niż na carskiego urzędnika, w końcu wykorzystany w pełni Marcin Brykczyński), akcja bowiem się toczy na początku 19 stulecia, w Polsce będącej – pod rosyjskimi zaborami. Bogusławski przystaje na to. Pytanie tylko czy z postanowienia się wywiąże?

Każyńskiemu staremu pragmatykowi, co z wieloma władzami się dogadywał, nie chodzi o jakieś wnikliwe „odczytanie” dzieła Moliera, chodzi o wpływy do teatralnej kasy i „grant” od gubernatora. I żeby się nie narazić. O resztę nie dba. To proste oczekiwania nie jest łatwo zrealizować – Każyński musi dokonywać niezwykłych cudów ekwilibrystyki ze swoją godnością, pomaga jej przy pomocy… wódki, po premierze upija się do nieprzytomności. (W zasadzie to on jest głównym bohaterem propozycji pióra Gyorgy Spiro).

Bogusławski jednak chce czegoś więcej, prawdy zawartej w dziele Moliera, spostrzeżenia wewnętrznej (istniejącej obiektywnie, można by rzec, idąc za Platonem) logiki dzieła. Uczy interpretacji „Świętoszka”. Przy okazji – czy to czasem, to nie sam Paweł Aigner w artystycznej formie (tak formie, bo jego propozycja ma precyzję i ostrość staroświeckiej brzytwy, przy której bledną liczne jednorazówki) – nie mówi czegoś o manierze postmodernistycznej, tak często brutalnie i selektywnie, pod dyktat ideologii, obchodzącej się z tekstami dramaturgów? Czy nie mówi do nich - Panowie i Panie, najpierw wypadałoby zrozumieć sam tekst może… Żeby…
Coraz bardziej mnie propozycja Pawła Aignera wciąga. (Więcej o nim tutaj:  http://www.kulturalna.warszawa.pl/osoby,1,2151,Pawe%C5%82_Aigner.html?locale=pl_PL
Jego przedstawienie ma naprawdę wiele przenikających się warstw. Nie wszystkie uchwyci zapewne po jednorazowej wizycie w teatrze widz, a co dopiero prowincjonalny recenzent.

W drugiej i ostatniej części propozycji reżysera, grany jest „Świętoszek”. Aktorzy prowincjonalnego teatru przechodzą metamorfozę, każdy chce i „wscenowstępuje” na wyżyny przy legendarnym Bogusławskim.
Reżyser wszystko dopracowuje w każdym detalu! Ruch sceniczny (przy niezwykle barwnych w tej części kostiumach), tempo akcji, kwestie podawane ze sceny - robią znakomite wrażenie! Każdy z osobna aktor robi dobre, a co najważniejsze i wszyscy razem. No i na dodatek, jak obiecał reżyser, tak zrobił – nikt się nie rozebrał, ani do snu, ani do czegoś innego.
To znakomity akt, po pierwszej – jakby nieco przydługiej części.
Spektakl „plecie” się  w pierwszej, a eksploduje w drugiej wokół postaci Bogusławskiego, kreowanej, przez znakomitego, choć odrobinę staroświecko manierycznego Pawła Sanakiewicza. A co jest zabawne, ta jego maniera, ten ulubiony gest i sposób artykulacji, zostały świetnie sparodiowane na scenie (Rogowski - Janusz Głogowski), kiedy prowincjusze próbują się buntować przeciwko wymaganiom Bogusławskiego i szydzą z mistrza. Nawias w nawiasie! A gdzie i kiedy, to niech już sami widzowie odnajdą.

Jeszcze prawie już na koniec… Mała uwaga.. Tekst Gyorgy Spiro, był nieprzychylnie przyjęty w swoim czasie przez polskie władze komunistyczne. Zarzucano pisarzowi demitologizowanie Wojciecha Bogusławskiego, naruszanie świętości narodowych. Zajmującą opowieść o tym można znaleźć w GT. Można tam też przeczytać tekst pióra prof. Marzeny Marczewskiej, zatytułowany „A u nas bez zmian…”. Mówi ona tam w kontekście „Szalbierza” o narodowych mitach, demitologizacjach.  O „naszych” (nie podzielam opinii, że to tylko nasze, widziałem sporo innych narodów) cechach narodowych.
„Zawsze funkcjonujemy w pewnej historycznej narracji, w odurzeniu narodowymi mitami i zbiorowymi wyobrażeniami,  klatce aktualnej propagandy” – pisze badaczka.
Pozwolę sobie, sparafrazować to zdanie – „Zawsze funkcjonujemy w pewnej historycznej narracji, w odurzeniu mitami o postępie, o zateizowanej wersji eschatologii i zbiorowymi wyobrażeniami na ten temat, w klatce nie takiej znów nowej propagandy”.
Bowiem ruch „postępowy” jak wykazał Ernest Tuveson w artykule "The Millenarian Structure of the Communist Manifesto", ma religijną naturę. I choć się tyle razy skompromitował wykazując brak jakiejkolwiek logiki, to niestety nie odszedł, religie bowiem nie łatwo umierają, co napawa smutkiem i nadzieją – tak mnie, jak i Panią Profesor..

Oczywiście nie będzie rewolucji po tym spektaklu, nikt nie wyjdzie na ulicę w gniewie (nic tak nie racjonalizuje bowiem gorących emocji, jak kredyt do spłacenia  we frankach. Zadbała o to tajemnicza ręka wolnego rynku i jego mit). A miejscowa „władza” nie zdejmie sztuki z afisza. Z kilku powodów, a te dwa chyba wystarczą - po pierwsze teatr nie jest już miejscem (czy w ogóle był kiedykolwiek, czy to tylko taka miła dla ucha narracja?) w którym się kształtują jakieś istotne opinie mogące wpływać na jakąś rzeczywistość poza sceną. Po drugie, ilu z nas, ludzi żyjących w „nowej epoce”, a może ktoś z „władzy” także - jest w stanie wysłuchać wciąż ponawianych zdań wielokrotnie złożonych?

I już naprawdę na koniec… Czy na pewno człowiek podający się za Bogusławskiego to był słynny Bogusławski? A może tylko niegłupim, zręcznym oszustem żerującym na snobiźmie? Na micie prowincji i „nieprowincji”? A może Paweł Aigner po raz kolejny kpi ze wszystkiego i pokazuje jak bardzo manipulują nami cudze opinie?
Ale jedno jest najważniejsze - jak mówił przed premierą i co można było naocznie i nausznie stwierdzić - nie wbija gwoździem ideologii.

Krzysztof Sowiński