niedziela, 11 grudnia 2016

Bez porozumienia



Sadząc po „poprawnościowych politycznie” tekstach zamieszczonych w towarzyszącej spektaklowi Gazecie Teatralnej - o „innych”, o „uchodźcach” miało to być zdaje się przypomnienie Polakom, że nie są wystarczająco „solidarni”, jak mówią prominentni, samowybieralni i nieusuwalni politycy unijni, którzy – posługując się językiem spektaklu – nie używają waluty biedaków. A wyszło jednak coś innego – stanowczo za długa sztuka o klęsce multikulturalizmu - obnażająca nie wprost jego utopijny charakter i fałsze inżynierii społecznej, pokazująca ludzkie dramaty. A to nie mało.

Przy okazji w kieleckim teatrze po raz pierwszy pojawiło się niepokojące zjawisko – czy redaktorzy Gazety Teatralnej – stali się stroną w sporze politycznym dotyczącym fali uchodźców i wszystkich dogmatów podanych do wierzenia prostszemu, spośród prostych ludowi, temu zjawisku towarzyszących?

Niepokoi mnie podtrzymywanie narracji main streamu o "innym/obcym" w "Spotkaniu z obcym", artykule pióra Honoraty Gruchlik. Czy rzeczywiście można się zgodzić z nią kiedy chociażby pisze: "Przez wieki pokutował radykalizm, który przypisywał Obcemu jedynie negatywne cechy, a poprzez pojawiające się stereotypy kulturowe, megalomanię, przejawy nacjonalizmów i ksenofobii – kojarzono Obcego wyłącznie z dziwnością i niechęcią". Jedynie negatywne rzeczy? Zdaje mi się, że było także sporo pozytywnych np. my Polacy, zawsze podziwialiśmy organizacje pracy i myśl techniczną naszego zachodniego sąsiada i tak zdaje się jest do dziś. Zastanawiam się także nad rolą jaką odgrywa rozmowa  pt. "Naszym piekłem jest lęk", z psychoterapeutką Beatą Zadumińską, która sugeruje, że obiekcje wobec "obcego", nie mają racjonalnego uzasadnienia są tylko "siłą mechanizmu projekcji" własnej wrogości. I kiedy ironizuje mówiąc także: "[...] dziwię się: ponad 90 procent katolików w Polsce, a oni ciągle są prześladowani?". Kiedy przedstawia koncepcję widzenia w każdym przybywającym człowieku do Europy "uchodźcy", któremu my Polacy nie chcemy pomóc "co wymaga wtórnej racjonalizacji" i pownniśmy być "solidarni" w kwestii ich przyjmowania.
Nie ma w tym numerze gt niestety innego punktu widzenia.
Więc może spróbuje przedstawić własny, nie tylko linearnie dotyczący zagadnień dotyczących wspomnianych wypowiedzi?

Czy wszyscy przybywający do Europy są ofiarami wojny, czy rzeczywiście korzeniami tej wojny jest europocentryzm? Z badań wynika, że dominują emigranci ekonomiczni, młodzi mężczyźni, a głównym graczem na terenach, skąd przybywają - jest wielkie mocarstwo światowe z innego kontynentu, które dawno stworzyło własną cywilizację, tej Europa jest podporządkowana i przez nią formatowana.

Czy prawdziwa jest opowieść, że nie jesteśmy wystarczająco „solidarni”? A przecież tzw. unia zupełnie ignoruje fakt, że do Polski przybyło około miliona mieszkańców Ukrainy, którym tzw. Zachód odmawia prawa do wjazdu poza Odrę. Nawet tym z terenów wojennych. Unia też od lat zachowuje „solidarne” milczenie w sprawie repatriacji Polaków np. z Kazachstanu. Widocznie ludzie niegdyś porwani siłą ze swoich domów nie należą do grupy „wykluczonych”.

Czy rzeczywiście my Polacy boimy się „Innego”, dlatego, że go nie znamy? Dlatego, że nie podróżujemy, żyjemy w patriarchalnej kulturze, zamkniętej na zmiany? Cóż… Może warto zauważyć - nie ma dziś  w Polsce wsi, z której ktoś by nie wyjeżdżał do pracy na Zachód, gdzie się musiał zetknąć z „Innymi”. I jego opór wobec „Innych” wynika m.in. z tego doświadczenia. To nie jest lęk, tylko moim zdaniem roztropność. Może i chłopska, ale jednak. Nie są to bowiem doświadczenia wyniesione ze sterylnej, odrealnionej wymiany w ramach np. Erasmusa, ale z kontaktów z rzeczywistymi ludzkimi problemami, zderzenia dwóch cywilizacji, których zdaniem wielu myślicieli asymilacja nie jest możliwa. A wobec czego widać, że w powietrzu wisi rozwiązanie siłowe. Przemoc.

Czy Polacy już w czasie II wojny światowej, nie „wystarczająco” pomagali Żydom i tę postawę reprezentują i dziś? O absurdzie takiego podejścia mówił bohater buntu żydowskiego w getcie warszawskim Kazik Ratajzer – z jego opowieści wynika wniosek - owszem w takiej sytuacji pomoc zawsze nie jest wystarczająca. Nie można bowiem schować np. nagle kilka milionów ludzi, w okupowanym kraju, których świetnie zorganizowana niemiecka machina postanowiła unicestwić w pierwszej kolejności, równolegle dziesiątkując pozostałych w tej samej Generalnej Guberni. W sytuacji ekstremalnej ujawniają się tak bohaterowie, jak i kanalie, a najwięcej jest spętanych strachem. Ale jak wielokrotnie mówił sam bojownik – nie wie, czy będąc sam w odwrotnej sytuacji – zrobiłby chociaż tyle, ile zrobiono dla niego.
Pomijając fakt, że w ogóle ta asocjacja jest zupełnie niefortunna - „uchodźcy” dziś nie oczekują od nas chleba i schronienia, ale „godnego życia”, na koszt przyjmującego, na poziomie u nas niedostępnym dla większości miejscowych. Poza tym niosą ze sobą gotowy projekt religijno-polityczny nie uwzględniający systemu wartości gospodarza – jakby na to nie patrzeć – systemu negocjowanego przez dobrych kilka stuleci.

Czy Polacy nie chcą przyjmować tzw. „uchodźców”? I to jest zdaje się prawdą. Jesteśmy w tym zgodni. Nie chcą ich przyjmować nawet politycy lewicy, zieloni i tzw. neoliberałowie, którzy hasła „solidarności”, „równości”, „tolerancji” i „pomocy” mają na sztandarach. Mimo deklaracji żaden z nich, a wielu z nich to nieprzeciętnie zamożni ludzie - od wielu lat nie przyjął na swój koszt ani jednej osoby, chociaż gotowi ich przyjąć tysiące na koszt nie zgadzającego się na to podatnika.
Powiedzmy jasno – prawo w Polsce, żaden rząd - nie zabraniają nikomu chętnemu niesienia pomocy komukolwiek, zwłaszcza we własnym domu.

A jeszcze o katolikach w Polsce, którzy wg dominującej, postępowej narracji wciąż czują się marginalizowani, chociaż stanowią 90 proc. społeczeństwa. Nie ma nic w tym dziwnego, ani „urojonego” – ta większość zwyczajnie nie ma swojej politycznej reprezentacji. Dopiero teraz to się trochę zmienia, ku głośno wyrażanemu niezadowoleniu (także w niektórych teatrach) 10 pozostałych procent.

Na koniec tej części – słowo „fantazmat”. Oczywiście – jakżeby inaczej – w ujęciu lacanowskim, z koncepcją wyparcia. To narzędzie dyscyplinujące.

Teraz o sztuce. „Zachodnie Wybrzeże”, Bernarda-Marie Koltesa, to kolejna propozycja kieleckiego teatru Żeromskiego. Kilka lat temu na tej scenie wyreżyserowano „Samotność pól bawełnianych” tego samego autora, w reżyserii Radosława Rychcika, u którego w rolach głównych wystąpili Wojciech Niemczyk i Tomasz Nosiński. Propozycja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem nie tylko kieleckiej publiczności, spektakl zbierał laury, nadal jest zapraszany na festiwale w wielu miejscach świata. Postawił wysoką poprzeczkę!

I nie wiem czy tekst „Zachodniego Wybrzeża” jest zwyczajnie gorszy (a może to kwestia przekładu? To zagadnienie zostawiam specjalistom przedmiotu), a może Kuba Kowalski, nie ogarnął materii dramatu (może się tego nie da uporządkować?) – bo jego propozycja nie przebiła dokonania poprzednika. Jest dobra, ale nie aż tak dobra. Acha… Scenografia Agaty Skwarczyńskiej mi się podobała, ale jest ta oferta jakby „uszyta” nie na tę okazję. Na tę jest muzyka grana na żywo przez Radka Dudę. Spaja tę propozycję, określa jej zapętlający rytm.

„Zachodnie Wybrzeże” w interpretacji Kowalskiego to zbiór luźno powiązanych scen, (często efektownych), co nie jest nawet szczególnym mankamentem – stało się to przecież rutyną w teatrze postmodernistycznym, ale… Najgorsze, że coś jest nie tak z podawanym tekstem dramatu na scenie – widać, że nie jest wystarczająco sprawnie zorganizowany – np. najpierw pada pointa sceny, by za chwilę pojawił się długi i nudny fragment ją egzemplifikujący. Ciężko to przyjąć, przeczy bowiem ludzkiemu, być może tylko przyzwyczajeniu – potrzeby budowania napięcia opowieści i je rozładowania. Zapewne jeszcze ciężej było też aktorom, w tym Wojciechowi Niemczykowi, który zagrał główną rolę Karola. I jak się mawia – niósł całość. I doniósł. Choć jego rola rozbija się na wiele epizodów, z każdego wychodzi wiarygodny. (A widz nieco zdezorientowany). Zresztą jak pozostali aktorzy w tym spektaklu. W sumie ratują tę propozycję. Urzeczywistniają te długie, nierealistyczne, jakże często logicznie sprzeczne monologi udające rozmowę.

Karol jest częścią rodziny, która przed laty wyemigrowała ze swojego kraju i osiadła na peryferiach jakiegoś dużego miasta. Towarzyszy mu siostra nastolatka Klara (Anna Antoniewicz), matka Cecylia (Joanna Kasperek), Rudolf, jej mąż (Dawid Żłobiński), kręci się wokół nich, milczący Abad (Piotr Stanek) i zwłaszcza wobec Klary Fak (Andrzej Plata). Zajmują się drobnymi kradzieżami, napadami na nieostrożnych, poszukiwaniem porzuconych przez bogatych na wysypisku rzeczy.  Żyją tutaj w środowisku ludzi sobie podobnych. Rzadko mają kontakt z „innymi” – bogatymi ludźmi z centrum. Okazuje się, że mimo, że dorasta tutaj drugie pokolenia – nadal ono nie zasymilowało się z miejscowymi. Nie mają szans na to, powiedzmy sobie szczerze – nie tylko ze względu na brak pomocy socjalnej, owszem byt jakoś określa świadomość, ale jej ostatecznie nie determinuje, jest także potrzebna osobista wizja drogi. I być może jej nieobecność, stanowi główne przesłanie dramatu. Czyni go uniwersalnym.

„Przybysze” jednak zdegradowali przestrzeń w której żyją, upodobnili ją do świata z którego uciekli („To była kiedyś fajna dzielnica”…- mówi jedna z bohaterek spektaklu pochodzącą z „lepszego” świata Monika Pons, w tej roli Beata Pszeniczna). Przejęli natomiast tylko od miejscowych kult pieniądza. Fantazjują - co by było gdyby mieli ich wystarczającą ilość? Ale co znaczy wystarczająca? Ta dla rodziny Karola, która mogłaby ich wydobyć z nędzy, to dla Maurycego Kocha (Jacek Mąka), bogacza z „plastikowymi”, „prawdziwymi” pieniędzmi, jaguarem i rolexem na ręku – jest niczym. Bogacz  pojawił się w tej dzielnicy szukając śmierci, nie mając już motywacji do dalszego dostatniego życia. (Pocieszenie dla biednych, że nawet miliarderzy mają swoje problemy? Ponowienie narracji o sprawiedliwości i równości, która na nas czeka w obliczu śmierci? Eschatologia?) Ale chce, żeby ta śmierć, była jak jego życie – łatwe, lekkie nad planem którego czuwała armia służących, ekonomicznych niewolników. I teraz oczekuje, że to ktoś go zabije i najważniejsze chce, żeby nie bolało. Bo w jego świecie najgorszy jest fizyczny ból. Towarzyszy mu wykwintnie ubrana, a potem rozebrana – Monika Pons. Wokół krąży milczący Abad (Piotr Stanek), wspólnik Karola. Jakoś na „siłę” przez reżysera kreowany na „Innego”, najbardziej „wykluczonego”, nie wiadomo dlaczego nazywanego „Ciapatym”. Tzn. wiadomo dlaczego. Ma niby korespondować z nazwą jaką ludziom w dżalabijach nadali polscy emigranci w Wielkiej Brytanii. (Tyle, że Abad raczej obraża uczucia religijne tych, którzy noszą dżalabiję – pręży bowiem bezwstydny, nagi coraz bardziej zamalowany tors, jakby coraz bardziej pochłaniała go ciemność). Pojęcie „Ciapaty” ma podkreślać zdaje się wyjątkowość naszej niechęci do „innych”. Jest też przypomnieniem o tych, którzy „oburzają” się, dzielą stygmaty i... kontrolują. Zapewne bezinteresownie…

Abad miałby być tylko bardziej wykluczony z powodu milczenia? Jedno co go wyróżnia, to fakt, że przy pomocy słów nie snuje planów co do tzw. przyszłości, rozumie – zdaje się, że takiej nie ma. Słowa nie reprezentują realności. Wywołują dodatkowe problemy. Karol odwrotnie – uważa cały czas, że z Abadem coś mogliby zrobić, żeby żyć jak zwykli ludzie - mieć kobietę, jakąś stałą pracę, a ta ostatnia urasta do miana gwiazdki z nieba. Być może jeszcze się nie dowiedział, że taka praca nie chroni przed ubóstwem. Ale kim mógłby być Karol? Co umie, co mógłby „sprzedać” światu po tamtej lepszej stronie rzeki? Okazuje się, że nic. Może co najwyżej pofantazjować na temat zawodu „goryla” w jakimś tanim barze. Świat bogatych mógłby jedynie kupić ich zdolność do posługiwania się przemocą. Ale i w tym nie są wystarczająco dobrzy. Jak mówi Karol, pojawiło się bowiem pokolenie piętnastolatków, które używa tam kastetu, gdzie oni pięści, tam broni palnej, gdzie oni mogliby najwyżej użyć noża. Kiedy przychodzi pora na potwierdzenie swoje rynkowej przydatności tak on, jak i Abad cofają się przed brutalnym zabójstwem. Nie ma innego miejsca dla nich na tym świecie. Karol woli sam odejść. Ich umiejętności, czy ich rodziców, za które mogliby być szanowani w swoich „ojczyznach” i „matczyznach” – wojownika, pasterza, szamanki, mędrca, głowy rodziny, źródła wzorotwórczego – są tutaj zbyteczne, nawet groteskowe. I wiedzą, że to się nie zmieni. Wie o tym także były rebeliant chodzący w szynelu wojskowym i kalesonach Rudolf, uciekający w zapomnienie (przez dłuższy czas trudny do rozpoznania Dawid Złobiński).

Co ich powstrzymało przed zabijaniem? Karol i Abad nie wiedzą dokładnie. Zagubili swój system wartości. Nie mają nawet na co przysięgnąć, kiedy trzeba coś obiecać. Nic się nie liczy, niczego nie ma, oprócz brudu, niedostatku, cierpienia. Nawet braterstwo wspólników nie jest ważne. A jednak cofają się przed odbieraniem komuś życia – czy to ślad po tym, kiedy ich przodkowie byli chrześcijanami, o czym wspomina matka Karola – Cecylia (Joanna Kasperek), mroczna i przekraczająca granice jednej egzystencji monologiem w Keczua - języku przodków rodziny, który dla nas odbiorców nic nie znaczy. Jest tylko mroczną, obsesyjną melodią. Z boku dzieją się inne nie mniejsze dramaty – Klara, szuka swojego miejsca na ziemi, jest nie głupia, ale w końcu pada w sieć konieczności, według obowiązującej tutaj matrycy i na brudnej skale – doświadcza pierwszego zbliżenia, które ani nie było piękne, ani wzniosłe, ani przyjemne. Jeszcze jedna zapowiedź czegoś wielkiego okazała się farsą (świetnie to wyraziła Anna Antoniewicz). Jej partnerem jest Fak (Andrzej Plata, zdumiewająco inny niż zwykle – wygadanego ironisty, w roli małego zacinającego się cwaniaczka i defloratora).

Wbrew zapewnieniom specjalistów od „dialogu”, ten - podpowiada dramaturg - nie jest możliwy. Nikt nikogo do niego nie zmusi. Niekiedy przeżywamy iluzję, że wielcy tego świata jakiś z nami prowadzą, a w istocie oni tylko dzielą nas, produkują nasz „słuszny gniew”, oczekiwaną przez siebie „opinię” – racjonalizują w istocie swoją dominację. Jedyne co jest możliwe to porozumienie, ale takiego nie da się zaplanować i wdrożyć.

Sypie się pewien projekt polityczny nazywany szumnie „solidarnością”. Nie wierzą  w niego nie tylko wielcy bankierzy i opasłe owczarki polityki, ale nawet oddane sprawie aktywistki i aktywiści, którzy jednak boją się swojego binarnie postrzeganego świata, i tego że ich refleksję opieczętuje się stemplem ksenofobii, albo czymś jeszcze gorszym.

Pewnie Kotles nie przewidział, że także takie sztuki jak jego - o ludziach niepotrzebnych, zapomnianych, upokorzonych – mogą być wykorzystane nie tylko jako źródło może nieco banalnych, ale mających oparcie w doświadczeniu refleksji nad kondycją człowieka, ale także jako narzędzia propagandy.
Przewraca się w grobie?

Krzysztof Sowiński