wtorek, 30 maja 2017

Gorsze od „faszyzmu” – zaniechanie współczucia




Kto wpadł na pomysł, że sztuka na poziomie „Moralności pani Dulskiej” jest zapowiedzią i ostrzeżeniem przed polakierowanym na brunatno totalitaryzmem?


Nie żartujmy. Takiego przecież nie robią „hajlujacy” młodzieńcy, lubiący sobie postrzelać, czy „pomaszerować”, ani dzieci bawiące się ołowianymi żołnierzykami (już możni tego świata zadbali o propagandę, a także o to, żeby za dezercję rozstrzeliwać, w samej armii niemieckiej w czasie I wojny światowej zabito za to kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi. W końcu w każdej armii świata młodzi woleli iść na front, gdzie mieli szansę przeżyć niż być straconym od ręki), ani ojcowie hipokryci, ani katolicki ksiądz z ustami pełnymi frazesów o grzechu. Ani patriarchalne mieszczaństwo z jego zakłamaniem - jak sądził Odon von Horvath w swojej sztuce pt. „Opowieści lasku wiedeńskiego”. Jakim tropem idzie Michał Kotański, reżyser najnowszego spektaklu wystawionego w Teatrze Żeromskiego. Może dokonuje reinterpretacji? 


Owszem te rzeczy plus zawsze obecni psychopaci mogą być pomocni w budowie totalitarnych podmiotów. Można się nimi posłużyć. Ustalmy jednak jedno na początek bez inicjatywy i wsparcia instytucji finansowych żadne plany dominacji w większej skali nie będą zrealizowane. Wspomina o tym i trudno nie podążyć tokiem rozumowania Song Hongbing wyrażonym w jego w pracy pt. Wojna o pieniądz. Dopóki tego nie zrozumiemy, że do dziś trwa przeszło 120 letnia wojna tzw. Zachodu z Rosją, o… (o nie „wolność”!) jej bogactwa naturalne, zainicjowana refleksją słynnego geopolityka Halforda Johna Mckindera, będziemy roili i reprodukowali opowieści o „zdegenerowanych Wiedeńczykach”, „demonie zła” Hitlerze, czy „niedobrym Putinie”.


„Opowieści…” przypominają mi o tym jak ideologizując do zaistniałych faktów dobiera się przyczynę. To manipulacja logiczna, warto o niej wspomnieć i pamiętać. Przyszłość nie jest zdeterminowana jak sądzą ideolodzy, głosiciele „głębokich kryzysów”, nieuchronnej „globalizacji” etc., przyszłość jest tylko prawdopodobna. Wykazuje to wybitny polski filozof i logik Jan Łukasiewicz. Poprzedził go inny wybitny Tadeusz Kotarbiński, który uważał, że wiara w determinizmy neguje pogląd na zagadnienie wolności. Kotarbiński przestrzega także „[…] co jest fałszem, to stać się prawdą nie może”. Jest w tym nadzieja dla wszystkich… To nieobecność kontynuatorów ich myśli, zamordowanych przez Niemców w czasie II apokalipsy i urzędników niebezpiecznego bezpieczeństwa później, jest tak bardzo w Polsce odczuwalna. Groźniejsza niż „faszyzm”. Także dla naszych dominantów i oni o tym wiedzą.


Jak zauważa Adam Wielomski autor studiów o faszyzmie: „Tradycjonalizm jest ruchem wstecznym, konserwatywnym, katolickim, hierarchicznym, szanującym prawo i świat zastany. Tymczasem faszyzm to rewolucyjny i dynamiczny ruch biegnący myślami do przodu. […] U podłoża problemu jest kwestia religijna: faszyści są ludźmi areligijnymi, wierzą w naród, państwo, w mity nacjonalistyczne, ale nie w Boga. Oni klękają przed bóstwem narodu, a nie przed Bogiem chrześcijan. Faszyści chcą rewolucji, podczas gdy tradycjonaliści kontrrewolucji”. Jak przypomina za Zeevem Sternhellem, badaczem z Izraela, faszyści to socjaliści, którym znudził się internacjonalizm, podczas gdy inny badacz specjalista Ernest Nolte uważa, „że to stateczni mieszczanie, przerażeni przez bolszewizm, którzy sięgnęli po frazeologię socjalną i rewolucyjne metody walki politycznej”. Która ta perspektywa jest logiczniejsza? Nie pytam specjalnie prawdziwsza.


Michał Kotański podąża za tą drugą, chociaż nie nachalnie. Jedynym oczywistym znakiem tego jest plakat towarzyszący propozycji – wyłaniająca się swastyka. Publicyści wypełniający swoimi tekstami Gazetę Teatralną, w tym Cezary Michalski patronują temu myśleniu i przekonaniu, że się znowu wyłania. Ale… Swastyka z plakatu jest na zielonym tle. Czyżby reżyser przypominał refleksję sprzed lat Winstona Churchila, że faszyści przyszłości będą nazywali siebie antyfaszystami? A może tylko ta zieleń jest adekwatna do pojęcia lasek? A może to dwa w jednym?


A może pora na reinterpretację funkcjonujących „stereotypów”? W tym także o lęku przed „obcymi”, który jakoby pokazują „Opowieści…”. Pora zdaje się chyba dokonać reinterpretacji tych dogmatów podanych do wierzenia. A może także pora mówiąc językiem Nietzsche’ego aby reżyserzy-ulegli, konserwatorzy wartości przyjętych – dogmatów o „postępie”, „globalizmie”, „wolnym runku”, „nazizmie”, o tym co jest „słowem nienawiści” (dla mnie to idąc tropem Foucault’a urządzenie do cenzury, penalizacji, słowem kontroli) , a co nie jest - stali się reżyserami-prawodawcami. Ale co wtedy ciekłoby na nich zamiast poklasku mainstreamu? Co by było gdyby ktoś naprawdę zrobił sztukę o współczesnych zagrożeniach wolności, czy zamiast nagrody czekałaby na niego „fatwa” – którą by na niego rzucili ideowi koledzy Cezarego Michalskiego i przywódcy religijno-polityczni „uchodźców”, którym w swojej „katolickiej hipokryzji” nie chcemy w większości „pomagać”?

Ja jednak bardziej od „obcego” i „faszyzmu”, boję się środowiska Michalskiego „imanentyzującego eschaton”.


Tę dwuaktową propozycję Michał Kotański zrobił ze studentami IV roku Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie. Zagrało 11 osób. Miło się ogląda dopiero zaczynającą swoją przygodę na scenie młodzież. Ciekawie jest jak młodzi ludzie próbują bez szczególnej charakteryzacji grać sędziwe osoby, zazwyczaj jest odwrotnie „starsi” grają młodych. Najtrudniej było chyba Paulinie Sobiś, która musiała kreować demoniczną staruszkę, babcię, morderczynię. I zdaje się trochę się jej udało. Powiało przez moment grozą.


Jak potoczą się ich „kariery”? A dla mnie najciekawsze jakie idee będą przekazywać? Wolałbym, żeby poszli tropem nieustającej reinterpretacji Nietzschego i Buddy – żeby nikomu nie wierzyli na słowo. (Także reżyserom i tzw. krytykom teatralnym). Ten pierwszy „nihilista”, jak donoszą biografowie miał podobno w Mediolanie rzucić się na ratunek na szyję bitemu batem przez woźnicę koniowi. Zapłakał. Obudziło się w nim współczucie, ale zamiast przebudzenia popadł w tzw. obłęd. Ten drugi  ze współczucia uczynił sens istnienia.

Sztuka w reżyserii Michała Kotańskiego dla mnie jest przestrogą, ale nie przed faszyzmem, którym to pojęciem za radą Stalina okładani są oponenci, ale przed brakiem i zwłoką w wyrażaniu współczucia. To jest siła tej propozycji. Może w końcu ktoś zamiast wytykania innym, na własny koszt przygarnie jakiegoś „uchodźcę”? Czekam już kilka lat. Tylu "postępowych" polityków,  w tym wielu ludzi bardzo zamożnych to obiecywało.


Pamiętam jak przed laty tę samą rzecz w Kielcach wyreżyserował Piotr Szczerski, rolę młodego militarysty zagrał wówczas Michał Szkóp. Też był wówczas młody i dziarski. Miał atletyczne nogi, niczym trampoliny i mnóstwo energii. Wydawało się, że jest skazany na sukces. Musiał się jednak zmierzyć z wieloma demonami, które towarzyszą temu zawodowi i ponad którymi tak nie wielu przechodzi.


Na koniec. Michał Kotański pochylił się już nad kobietą zabijająca własne dziecko w „Dziejach grzechu”. Teraz zajął go los równie opuszczonej kobiety dla której nikt nie znalazł miejsca w tzw. swoim sercu i która wydała swoje dziecko obcym ludziom, ale jednak próbowała powalczyć o siebie. A może kolejnym razem zajmie się kobietą w sytuacji granicznej, która np. dopuściła się aborcji? Byłoby to nadzwyczaj ciekawe i na czasie. A może o dwóch, które dopuściły się tego samego – jedna by opowiedziała historię o za małym mieszkaniu na jeszcze jednego członka rodziny, a druga „historyjkę o precyzyjnych szczypcach których dotknięcie nic nie boli/ i nie zostawia śladu”.


Krzysztof Sowiński

PS. Właśnie w niedzielę minęła druga już rocznica śmierci Piotra Szczerskiego. Szkoda, że nie było nawet jednego słowa w teatrze na ten temat. 10 sekund zwanych potocznie minutą milczenia. Powoli wyłania się krajobraz po Szczerskim, ale za wcześnie jeszcze na uwagi.