niedziela, 17 grudnia 2017

Kiedy słyszę słowo faszyzm…


Do pogromu w Kielcach mogło dojść  dużo wcześniej, czego na pewno nie wiedzą dramaturg Tomasz Śpiewak i reżyser Remigiusz Brzyk, autorzy „1946” najnowszej  propozycji Teatru Żeromskiego, osnutej na przerażających wydarzeniach związanych z zamordowaniem tuż po wojnie, w Kielcach, grupy Żydów oczekujących na wyjazd do Palestyny. W zasadzie archiwalne zdjęcia tych ofiar z 1946 r., są już wystarczająco nośne, reszta spektaklu może by postrzegana jako dobrze dokomponowany do nich dodatek.

To wydarzenie, jak się mawia, położyło się tzw. cieniem nad tym miastem i jego mieszkańcami. Nie wiem dokładnie co ten cień znaczy i jak można poddać teatralnej psychoterapii jego współczesnych mieszkańców (i tę geograficzną przestrzeń), z których  nie tylko świadkowie tamtych wydarzeń, ale i sprawcy już dawno umarli. Zwłaszcza, że o zaproponowanym narzędziu tej terapii, psychoanalizie, jeden z jej twórców Carl Jung powiedział, że to nie nauka, ale kolejne mitologia, tym razem ich autorstwa.

Moja znajoma dziennikarka po spektaklu mówi, że ona bierze ten pogrom na ”klatę”. A ma super klatę, nie ma co ukrywać. Nie wiem i ona też pewnie nie wie co się z tym „braniem” mogłoby wiązać. Spytałem czy ktoś z jej krewnych uczestniczył w pogromie po stronie napastników, powiedziała, że jej dziadkowie już dawno umarli i ona nic nie wie o takich przekazach w swojej rodzinie. ”Ale przecież mogli… - argumentowała”. To mi uświadomiło jak młode pokolenie dało sobie wdrukować freudyzm – skrypt o neomarksistowskiej proweniencji, oparty na profetyzmie – w myśl którego np. zawsze kogoś można podyscyplinować nawet za to co mógł zrobić, albo co może potencjalnie zrobić. Słowem - mamy do czynienia z poczuciem winy za niepopełnione czyny i zapowiedź wobec "opornego" stosowania prewencji (Matrix). A jak się ktoś buntuje przeciwko swojej roli, to można go przecież też skutecznie gasić tzw. „wyparciem”.

Czy czasem nie to samo robią twórcy spektaklu?

I moja koleżanka bierze na „klatę”. Ok. Jej decyzja. Ja jednak jestem przeciwnikiem odpowiedzialności zbiorowej, odpowiedzialności „całego miasta”.

Co prawda. Jestem w dosyć „luksusowej” sytuacji – moi rodzice byli za mali, żeby chociaż przywalić komuś jakąś deską, albo rzucić kamieniem. Moja babcia ofiara niemieckiego obozu zagłady Auschwitz, dopiero - wówczas niedawno wróciła do domu (który notabene był zajęty przez inną rodzinę, co chyba nie było wówczas czymś wyjątkowym), po powrocie ważyła jakieś 34 kilogramy i przewracała się pod ciężarem swojego cienia, a cóż dopiero jakiegoś solidniejszego narzędzia. Jej mąż nie wrócił w ogóle, dwa dni przed końcem wojny, skrajnie już wycieńczony, został zamordowany przez niemieckiego żołnierza w niemieckim obozie zagłady Gross-Rosen.  Przy okazji rozmów przed spektaklem, dowiedziałem się dlaczego moi dziadkowie zostali aresztowani przez niemieckiego oficera formacji  nazywanej SS (mówię to, żeby pokazać, że jednak nie „wszyscy”, albo „prawie wszyscy”) – jak mi powiedział brat cioteczny - dziadek (przedwojenny działacz robotniczy PPS i  KPP) z babcią aresztowani zostali w 1941 roku za „zbyt bliskie kontakty” z Żydami. Wywieziona do obozu zagłady  została także moja ciotka i jej narzeczony (jak widać totalitaryzm lubi się żywić odpowiedzialnością zbiorową), który przyszedł w odwiedziny „nie w porę”. Dwójka pozostałych dzieci (w tym mój ojciec), wyskoczyła w ostatniej chwili przez okno i całą wojnę szczęśliwie przeżyli w lichym, ale całym kawałku bez rodziców – opiekowali się nimi ludzie z AK. Zbyt wielu szczegółów nie znam. W Kielcach na symbolicznym grobie dziadka jest informacja, że jest ofiarą faszyzmu. Powiedziałbym raczej, że jego niemieckiej daleko bardziej brutalnej wersji, o marksistowskim, (który teraz w przebraniu „neo” , zgrywa ostatniego i jedynie sprawiedliwego), rodowodzie – nazizmu.

Mój drugi dziadek i babcia przez całą wojnę mieszkali kilkaset metrów od miejsca pogromu i w czasie wojny wraz z mieszkańcami swojej ulicy przyczynili się do uratowania żydowskiej dwójki przedwojennych sąsiadów. Więcej szczegółów też nie znam. Bowiem dziadek umarł zanim mogłem zadać jakiekolwiek pytanie, a tuż za nim babcia.  Zresztą, nie interesowały mnie tamte czasy. Zachowała się tylko fotografia zrobiona tuż po wojnie – stoi na nim para wycieńczonych, wygłodzonych starców, chociaż  z metryki wynikało, że starcami jeszcze nie są, zwłaszcza moja babcia. Wiele lat później wyszedłem z kina po pierwszych scenach ”W ciemności”,  filmu Agnieszki Holland – jeden z kadrów filmu pokazywał okupację, jak ulicami Generalnej Guberni przechadzają się dobrze odżywieni Polacy z siatami pełnymi zakupów, jakby przed chwilą wyszli z Lidla, albo Tesco. Mój kolega powiada zawsze w takich przypadkach, że to przecież tylko film. (W państwach „poważnych” jednak nazywa się to budowaniem pozytywnego wizerunku, żeby nie być gołosłownym, mamy z tym do czynienia np. w niemieckim filmie relatywizującym nazizm - „Nasi ojcowie. Nasze matki”. W państwach poważnych studenci czytają "Sztukę wojny" Sun Tzu, poznają tajniki manipulacji, nie ironizują wobec "spiskowych teorii", ale je badają). Ok. Niech będzie. Jasne – bezinteresowna niewinna forma rozrywki.

Reasumując, prawdopodobieństwo, że byli oprawcami na Plantach w czasie pogromu jest bliska zeru, co wiem zresztą od innych osób. Dziadek i jego mały syn – owszem poszli w tamtą okolice, ale jak wielu innych gapiów (wg ich relacji) zostali przegonieni kolbami karabinów.

Więc jestem w „luksusowej” sytuacji, dodając do tego, że duży procent mojej rodziny został wymordowany przez niemieckiego okupanta, przez „faszystów”. Jestem nawet szczęściarzem. Ale może powinienem wziąć jednak ten pogrom na klatę? Może identyfikować się także z TAMTĄ władzą, która nie zapobiegła, choć oddziały wojska, które to mogły zrobić stacjonowały, w najgorszym wypadku, o kilkadziesiąt minut marszu?   I czuć się odpowiedzialnym za wprowadzane przez nią porządki, mimo tego, że w tym czasie ta „władza” zrywała paznokcie, znowuż kilkaset metrów od miejsca pogromu, w ubeckiej katowni przy ul. Zamkowej, innemu szesnastoletniemu mojemu wujkowi, jednemu z najmłodszych żołnierzy AK na Kielecczyźnie. Wujkowi, który najpierw dostał wyrok śmierci  jako „faszysta”, zamienione później na długoletnie więzienie, które w końcu opuścił w czasie „odwilży”. Może i te działania tej władzy, która często nawet nie mówiła po polsku powinienem wziąć na klatę? W końcu i ona, jej zbrojne ramię zakładało czapkę z orzełkiem (to nic, ze orzełek miał nad głową stalinowski młot, pod szyją sierp). O orzełku na czapkach siepaczy pisze w swoim wierszu Julian Kornhauser i który to tekst wiersza na koniec spektaklu prawie wszyscy odczytaliśmy za kierującą zbiorową lekturą aktorką.  Jako, że nie lubię zbiorowych „seansów”, nie czytałem.
Nie wiem czy z tego zaniechania i we mnie może odrodzić się „faszyzm”, przed którym przestrzegają autorzy „1946”? A może się już wykluwa?

Dowiedziałem się, że chociaż dramaturg Tomasz Śpiewak oparł się na wielu dokumentach, studiował wiele materiałów z kilku tomów,  z ipeenowskiego archiwum, w którym zakreślono kilka hipotez tamtej zbrodni, to skupił się w swoim tekście na wybranej przez siebie, którą ja słyszę od wielu lat – o rozszalałym antysemickim tłumie, który z nienawiści zabił Żydów mieszkańców  kamienicy przy ulicy Planty. Jego prawo. Prawo twórcy. Autor tekstu zbudował „przestrzeń”, którą wyznaczają pierwszy pogrom Żydów w budynku teatru w Kielcach w 1918 r., sięga także po ten z 1946 r., i po czasy współczesne – sugerując, że to co stało się możliwe wówczas, możliwe jest i dzisiaj, zwłaszcza przy aktualnie wybranej władzy. Ja jestem jednak przeciwnikiem wszelkiej monoprzyczynowości i determinizmu, dlatego, kiedy w trakcie spektaklu aktorka rozdawała styropianowe kolanka kaloryferów (m.in. przy pomocy takich, ale metalowych przygotowanych wcześniej mordercy zabijali swoje ofiary) widzom i prosiła, żeby jeden podawał drugiemu, w drodze tych przedmiotów na scenę, ja swoje rzuciłem na ziemię. Po pierwsze nie chcę w teatrze być formatowanym i manipulowanym przez twórców spektaklu, po drugie na osobisty użytek przerwałem, nawet ten symboliczny łańcuch przemocy. Fakt. Nie był to czyn szczególnie bohaterski. No i po raz kolejny okazało się, że nie umiem się „bawić”.

Ok. Wiem też, że para twórców nie „kręciła” dokumentu. Jak mówił reżyser Remigiusz Brzyk on tylko zadawał pytania, ale muszę przyznać, że w tym spektaklu zawarł także wiele podpowiedzi. Z czego wynika, że jego teatr – nie jest aż tak niewinną rozrywką, i niekoniecznie urządzeniem do poszukiwania obiektywnej prawdy.

Moment temu dawny nauczyciel Brzyka, Krystian Lupa, pokazał na scenie rzecz, którą nawet przychylne mu media skrytykowały za łopatologiczny i publicystyczny styl i ton. Aktualnie Krystian Lupa widzi wokół siebie metaforycznie rzecz ujmując – w Polsce „odradzający się” i „podnoszący głowę” „faszyzm”.  Jakoś mu jednak nie przeszkadzały poprzednie rządy, którego funkcjonariusze tak chętnie miażdżyli każdą niezależną opinię, czy opór „populistów”, jak nazywano masowe, wielokrotne obywatelskie próby wyartykułowania własnego „NIE!” -  pacyfikowane pod hasłem m.in. „mowy nienawiści”, „ksenofobii”, czy „poprawności politycznej”. A przecież prawo do wyrażania dowolnej opinii to fundament demokracji? Czy się mylę? A jednak tolerancja zwana represywną ją unieważnia i czyni wszystko parodią. Ale jakoś nie przeszkadzało. Pewnej klasie twórców zupełnie to nie przeszkadzało. Może i o nich jakiś przyszły Miłosz napisze współczesny „Zniewolony umysł”, który Jaspers spointował jako studium „rozbicia człowieka na dwie osoby”. Teraz będzie zapewne rozbicie na wiele więcej. Oczywiście to pisanie hipotetycznej książki, w ramach przerwy w produkowaniu kolejnych odcinków prowokujących do wyrażenia „słusznego gniewu”, „buntu obywatelskiego”, „obrony konstytucji” etc.  i „przestrogi”.

Zdaje się spółka autorska Brzyk  i Śpiewak, podziela opinie słynnego reżysera.  Na szczęście na tego typu publicystkę pozwolili sobie tylko w trzech ostatnich monologach i paru napisach rzuconych na ścianę sceny. Jako, że jak podpowiadał Roman Ingarden, tzw. dzieło sztuki jest maszyną do produkowania interpretacji, więc i ta propozycja może mieć wiele takich potencji.  Ale jakoś mimo tego na wierzch wypływała jedna – przestroga-opowieść o „banalności zła” – do którego potrzeba „innych”, szczyptę wrodzonej brutalności, koniecznie Polaków i… katolicyzmu (to echo koncepcji tzw. szkoły frankfurckiej,  w miejsce Polak, można wstawić dowolnego etnicznego Europejczyka). Tyle, że zdecydowanie więcej na ten temat wnoszą rozważania żydowskiej filozofki Johanny H. Arendt. Wszystko po niej jest jakoś wtórne.

Ale dziękuję twórcom  za przypomnienie ofiar tej zbrodni. To sceny pokazujące plany na przyszłość, ostatnie chwile życia niedoszłych mieszkańców kibuców są najmocniejszym łapiącym za gardło punktem tej propozycji. O przypomnieniu, chociaż nie wprost, o zapomnianej przedwojennej tradycji prawicowych Żydów polskich. Bo cała narrację o polskich Żydach zdominowali potomkowie socjalistycznego Bundu. I przypomnienie mi o modlitwie za umarłych. Co niniejszym czynię.

Acha… Przypomniałem sobie. Dostało się w spektaklu i biskupowi Kaczmarkowi, autorowi raportu na temat pogromu, który przekazał ambasadzie amerykańskiej i zapłacił wielką cenę za swój czyn. Dostało się katolicyzmowi, którego stanowisko i winy wobec Żydów m.in. mają reprezentować antysemickie zapisy księdza Skargi.

Ale, że nie tak zawsze było świadczy taka historia opisana przez kieleckiego historyka Marka Maciągowskiego („Kielce we wspomnieniach Mosze Nachuma Jerozolimskiego”, 2015). Szóstego sierpnia 1914 r. do Kielc wkroczyła I Kampania Krajowa powstała przy poparciu Austro-Węgier, przeciwnika Rosji. Wielu młodych Polaków w Kielcach wyraziło potrzebę zgłoszenia się do polskiego wojska, deklarowali się także, ale tylko nieliczni Żydzi. Oddział tłumnie wyszli widać na ulicach jednak tylko Polacy. Żydzi opowiadali się po stronie wypartych Rosjan, mimo, że ci też niekiedy represjonowali i tę społeczność. Generalnie jak zanotowano w ówczesnym Dzienniku Urzędowym w Kielcach: "[...] Żydzi traktują sprawę wyzwolenia kraju z zupełną obojętnością". Potwierdza to także zapis miejscowego rabina. Dwa narody, dwie różne racje. Kiedy znowu Rosjanie odzyskali Kielce, młodzi Żydzi wskazywali adresy Polaków kandydatów do polskiego wojska, których żandarmeria rosyjska zakuwała w kajdany i wysyłała natychmiast na Sybir. Tych Żydów przestrzegał przed takimi działaniami przywódca religijny rabin Mosze Nachum Jerozolimski. Wśród Polaków donosy sąsiadów wywołały gniew. Kiedy wojska austro-węgierskie odbiły znowu Kielce, jak opisuje rabin Jerozolimski (to jego zapisy są źródłem tej wiedzy), w Kielcach Polacy zażądali odwetu. 11 listopada 1918 r. tłum wyszedł na ulice. Rabin widząc, że sytuacja się robi naprawdę groźna, z prośbą o wyciszenie tych nastrojów zwrócił się do Augustyna Łosińskiego, ówczesnego biskupa kieleckiego. To temu kościelnemu dostojnikowi,  jego postawie i proboszczów zawdzięczamy, że wówczas nie doszło do pierwszego pogromu Żydów w Kielcach.

I na koniec o formie… Początek długi – nuda… Koszmarna nuda. Ale dzięki, za to, że się twórcy zmieścili poniżej trzech godzin. (Pamiętam męki z ośmiogodzinnym Lupą).

Dobra. Oddam teraz głos komuś komu ufam. Powiem szczerze – lubię bardzo recenzje Ryszarda Kozieja z Polskiego Radia Kielce, są takie precyzyjne i taktowne, zatem pozwolę sobie go przytoczyć „….Ze scen symboli mieszających porządki czasowe i przestrzenne oraz ingerujące w umowność teatru zbudowane jest całe przedstawienie które […], ma niezwykłą moc oddziaływania głównie na emocje widzów”. Później Ryszard pisze o doskonałej grze aktorów. Zgadzam się! Naprawdę doskonale grali. Niektórzy nawet „za dobrze”. Ogarniały ich emocje, w tym te „słuszne”. A byli nawet tacy (raczej takie), które popadły w - z trudem kontrolowaną - histerię. I może to im właśnie autorzy projektu zafundowali katharsis, z „walking dead”? Tylko szkoda było mi pewnej części premierowych odbiorców. Biedni starcy…, przyszli na coś wzniosłego jak kadisz, a otrzymali… Przez moment jak aktorzy zmieniali kostiumy na scenie, przestraszyłem się nawet, że znowu jakimś gołym przyrodzeniem dokona się przełamywanie „tabu”.

A… że to wypis z tekstu Ryszarda Kozieja, pochodzi z jego recenzji „Rasputina”, a nie „1946”? A cóż z tego? Nie szkodzi. Pasuje jak ulał. Ta sama metoda twórcza. To samo „myślenie”. Ta sama „szkoła” reżyserska. Ten sam efekt. Kiedyś "starzy" marksiści tworzyli także na deskach teatru - socrealistyczne produkcyjniaki, dziś postępowi marksiści produkują socfreudyzmy. Fakt ten "1946" jest najlepiej skomponowanym jaki dotychczas widziałem. 

k.s.

PS. Po przeczytaniu mojej "recenzji", napisał do mnie Janusz Sowiński, prawnik, mój brat cioteczny: "Krzysztof gdybyś chciał spointować nasz wątek rodzinny to warto dodać, że w 1938 r. nasz dziadek był sądzony w Sądzie Grodzkim w Kielcach i usłyszał od sędziego taki tekst: <Sowiński co ty z tymi Żydami? Nie możesz zadawać się z przyzwoitymi ludźmi?>. [Był sądzony za działalność w KPP, przyp. k.s.]. To "zadawanie się" z Żydami według Sądu miało swoją cenę - wyrok na 2 lata pobytu w Berezie Kartuskiej. Dalszą konsekwencją tego zadawania była zsyłka rodziny do Auschwitz. Tak to się skończyło. Teza, którą polakożercy głoszą, że Polacy powszechnie mordowali ŻYDÓW jest głęboko i moralnie niesprawiedliwa. Niektórzy Polacy za współdziałanie z Żydami płacili cenę NAJWYŻSZĄ, cenę życia jak nasz DZIADEK. My jesteśmy świadkami na to, że użycie sylogizmu POLACY jest antypolskie - ponieważ duże rzesze Polaków żyły w przyjaźni i zgodzie ze swoimi żydowskimi sąsiadami". Pokazuje też jego szerszy, jego zdaniem cel: "Natomiast ta narracja jakichś tam najmitów typu pan B. ma niewątpliwie uzasadnić roszczenie polonofobów izraelskich chcących na Polsce i Polakach wymusić KONTRYBUCJE w wysokości 70 miliardów dolarów".

piątek, 15 grudnia 2017

Prozy. Po raz trzeci zapukam do kamienia




Pamięci Piotra Szczerskiego
Marzence…


Dziś rozmawiałem z koleżanką w pracy. Sprząta tutaj. Uważnie, nie narzucając się nikomu i niczemu, krząta się i coraz częściej bez „się” przez życie, także i z miotła, codziennie od 7.15. Wtedy przychodzi otwiera okna i napełnia czajniki wodą, żeby ci, którzy przyjdą później („państwo?”) mogli zamoczyć bez niepotrzebnej zwłoki senne i skrzywione usta w poporannej w istocie kawie.

Jej "wiejski" rodowód zbliżył ją (choć nie musiał, miałaby prawo po prostu tylko bardziej nienawidzić siebie i innych i jeszcze mocniej „chcieć WSZYSTKIEGO”, czyli banalnych rzeczy, które są już udziałem milionów zwykłych ludzi), do bliskiej znajomości Rzeczy-Samych-w-
Sobie, do grudy ziemi n-tej klasy i życia.
Zazdroszczę jej tej ziemi, także za paznokciami, boję się, że ja mam tylko zimny wiatr za przeNICowanym kołnierzem. Zazdroszczę, że ma gdzie pochować swoje psy i koty i ona ma się gdzie chować).
 I w tym zbliżeniu nie ma łatwego pocieszenia i żadnej nadziei, jest gwałt, ból,  cierpienie i w końcu cisza. Tak długo i jedno mgnienie zarazem to wszystko trwało, żebym zrozumiał, że tu się kończy „bajka” o kotku i kogutku, tak długo się „uczyłem”, żeby wiedzieć, że to jest „baśń”, a ta jest tylko życiem, o którym słyszałem od mojej babci, której Niemcy wytatuowali na ręce numer 46499.

To ta moja koleżanka mi powiedziała o nocnym rozdzierającym płaczu już zbyt starych krów, żeby mogły zostać, zbyt niepotrzebnych żeby im warto dawać jedzenie, odebranych po wielu latach z ich domostw, zwierząt, które kupuje jej sąsiad, przetrzymuje stłoczone w jakimś ulepionym z pustaka, gówna, cierpienia i życiowego sprytu budynku gospodarskim z małym okienkiem, zanim je za parę dni zawiezie do rzeźni. Więc – prawie każdy zaradny to wie - nie warto już im nawet podsunąć obrdzewiałego wiadra z wodą. Moja znajoma mówi: - Ale i on się musi utyrać! Wiesz, ile on się musi nasiłować z takim - starym bo starym, ale jednak bykiem?!

Dziękuję mojej koleżance za tę opowieść, choć niezmiennie jej przypomnienie wywołuje ból w jakimś zakamarku mojego ciała, które utraciło „ono” i zakamarek, swoją wyjątkowość, są coraz bardziej tylko nerką, wątrobą, bolącym biodrem – słowem kawałkiem mięsa i kości, jak te zwierzęta - i kiedy sobie przypomnę o tym krowim żalu w nocy, to już nie mogę usnąć. A ja usnę to śni mi się stara, przewracającą się krowa, z której wymion cieknie czerwona krew. I już sam nie wiem kim jestem... Chyba kamieniem...

Dziękuję, że zmieniła widzenie… we mnie tych zwierząt. Że było to krótkie widzenie.
Dziękuję i nie wiem jakby moje ja się mogłoby odwdzięczyć?

Dziękuję, choć wiem, że nie uratujemy żadnej krowy, czy kogutka zabranego po urodzeniu z fabryk drobiu (wiadomo potrzebne są tylko kury, będą znosić jajka), a na kogutki czeka kadź z wrzątkiem nie troskliwa kwoka. Ale zapobiegliwi ludzie z JEJ wsi, która jest nieopodal cywilizacji  drobiowych narodzin i śmierci – wykradają kogutki i te rosną później na podwórkach, by jednak skończyć na wiejskim pieńku, o konsystencji ciemnego, spękanego kryształu, sczerniałego od pokoleń kogutkowej krwi.
A one wciąż ufnie krzątają się wokół ludzkich niekogutkowych rąk.
Wierzę, że ten rok, czy trochę więcej na zielonej łące, w cieniu jastrzębia i półzardzewiałej, tępej siekiery – ma jakikolwiek sens. Ona też stara się w to wierzyć.

Acha...
Dziś  rozmawialiśmy o przemijaniu, czyli jak zwykle (lubię z nią rozmawiać, fajnie z mądrym zagadać i wspólnie pomilczeć).  Czasami nazbyt hojnie  i sprytnie pointuje mnie:
- Mądrze gadasz, ale co z tego?
Rezonuję zatem:
- Co z tego? Co z tego... Co z tego…. Kim jestem? Kim? Chyba kamieniem… Kamieniem…

W sumie, ta suma to dobry do niej trop - to tylko ją lubię TAM, czy TU słuchać.
Mówiłem: - Zanim odejdę. To już nie tak za długo znowu. Sypią się wokół mnie przyjaciele jak liście, więc niby dlaczego ja bym nie miał wkrótce spaść? Dopiero co odfrunął po cichu, nie żegnając się i nie czekając jesieni Piotr. Zbyt słaby już był na jesień, a nawet na pełnię lata. Jego życie zamknął w jednym zdaniu Paweł, choć nikt mu nie kazał, nie musiało też „wypadać”, kiedy mówił  na stypie:
- Piotr był po prostu przyzwoitym człowiekiem... Przyzwoitym człowiekiem.

Czyż nie warto było żyć, cierpieć (nazbyt wiele cierpiał) i umrzeć dla takiej przedmowy?

Dopiero co uśpiłem mojego psiego synka – miał 17 lat był już zbyt bezradnym ciężarem dla mnie i dla siebie. Boję się, że bardziej dla mnie i zdecydowałem. Dawno zdecydowałem dla mojej wygody. Potrafił już tylko leżeć na ziemi, w kółko skrobać przednimi łapkami, a tylko one wypełniały niezdarnie polecenie – chodzić.
Krzyczałem, do niego: – Wstawaj żołnierzu nie jęcz już... Nie jęcz znowu! I idź, kurwa idź albo umieraj. Kurwa zdychaj!
A później płakałem, albo korzystając z tego, że już od dawna nie słyszy wyłem i darłem się na niego i siebie.
Już nie miał nawet węchu. Był też już prawie zupełnie ślepy. I czasami przyglądał mi się jak obcej istocie. I już nie zdążyłem wymienić z nim nic ponad powierzchowne spojrzenie. A chciałem wniknąć głęboko w niego i pogłaskać go od środka. Nie udało mi się…

Pamiętam.... Czekaliśmy na weterynarza, który…

Może napiszę jeszcze coś (tak przyznaję się bez bycia, jestem grafomanem, na obronę swoją dodam, że jak na grafomana piszę krótkie rzeczy, np. prozy na trzy strony, a czasami tylko na jedną), przygarnę z Agą (to już ostatni raz w moim życiu, bo nie warto dopuścić do tego, żeby mnie przeżyły, pełno jest później takich bezradnych, zamarzających biedaków, umierających w najbrudniejszych kątach, gdzie chlipią na stojąco sny o kołderce i przytulonym do nich „panu”, albo „pani”. Próbowałem przejść z moim ostatnim psem „na ty” i nie wiem czy się dało, boję się, że się nie udało) - jeszcze ze dwa niepotrzebne komuś psy (tzn. ona bardziej przygarnie, bo jest lepsza od lepszych, a cóż dopiero ode mnie, którego od gniewu nie uratowało nawet ponad 100 tysięcy tybetańskich pokłonów). Ten gniew być może zmusi mnie TUTAJ do powrotu, albo TAM. Na pewno – zmusza mnie do zmuszania się.

Nie... Nie... To one, te psy z wyrwanymi od środka ogonami (już taką dwa razy dostałem, ale słabo mi poszło), dadzą mi jeszcze jedną szansę, żebym to ja przygarnął się im. I wiem, że nic nie jest w stanie mnie zmienić. I nic się nie zmienia.

I mam jeden, dream, innych już nie mam, nie mamy – zostały przekupione, przerozsądkowane, mądrze stadem zaszczekane, tylko jeden, że może to będzie znaczyć tyle i aż tyle, jak ta uwaga  Roshi Kwong’a:

"Nie jesteśmy budowniczymi. Nie jesteśmy fundamentami. Nie robimy nic wielkiego. Jesteśmy tylko kamieniami, które leżą w ogrodzie, żeby ktoś mógł po nich przejść”.

Także kogutek, kot i pies. I ta płacząca krowa.

K.Sowiński

poniedziałek, 27 listopada 2017

Miejmy nadzieję, że nie ostatni

Przed laty dzięki kilku miłośniczkom teatru – nie wiem czy zapamiętałem wszystkie pomysłodawczynie – Ewie Marcinkowskiej, Krystynie Tomczyk i Magdalenie Rzepce – mogliśmy w Kielcach rok w rok przez dobrych parę lat - oglądać propozycje przeróżnych twórców teatralnych.
Do tej tradycji pewnie zupełnie nieświadomie nawiązał w tym sezonie Michał Kotański, aktualny dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego. I w Kielcach właśnie zakończył się Międzynarodowy Festiwal Teatralny – projekt PILOTażowy. Miejmy nadzieję, że nie ostatni.

Nie był aż taki międzynarodowy, nie było też tak festiwalowo, nie był też jakoś szczególnie precyzyjnie przemyślanym projektem, ale i tak był wart uwagi.

Pokazano pięć spektakli. „Jednego gestu”, w reżyserii Wojciecha Ziemilskiego nie zdołałem obejrzeć. Cóż…Tak bywa. O „Kle” już pisałem, więc się nie będę powtarzał.

Dla mnie spektaklem numer jeden był „Pamiętnik wariata”, według tekstu Mikołaja Gogola, w reżyserii Viktora Bodo, Teatru Kantony z Budapesztu. Kunszt węgierskiego aktora Tamása Keresztesa, wgniótł nie tylko mnie w fotel, nie było  w jego grze jednego „prywatnego” w jego interpretacji nie tylko  gestu, ale nawet przyruchu. To niezwykle precyzyjny i pomysłowy pod każdym względem organizacji sceny, scenografii, muzyki, towarzyszących innych dźwięków etc. – pomysł na propozycję teatralną. Spektakl przypomniał mi dlaczego niekiedy w przeszłości podziwialiśmy aktorów – po prostu za profesjonalizm, o którym my przeciętniacy mogliśmy sobie tylko pomarzyć, za spotkanie z nienazwanym. Na pewno nie za poszukiwanie na scenie przez twórców kolejnych szczebli tzw. samorealizacji, etapów psychoterapii, etapu dojrzewania od zera i przekraczania na scenie, z ideologicznego klucza, dawno przekroczonych tzw. tabu.

 I jeszcze jedno - twórcy spektaklu zadziwili mnie niepomiernie jeszcze czymś szczególnym, zaufali – co teraz niezwykle rzadkie - tekstowi Gogola. Nie „poprawił” go jakiś kumpel, albo kumpela reżysera. No i dzięki twórcom tej propozycji odkryłem, że na okoliczność jakiś dwóch godzin - znam język węgierski, chociaż się go nigdy nie uczyłem! Zachwycił mnie ten węgierski. I jeszcze ten tekst Gogola… uświadamia jaka otchłań dzieli współczesnych polskich dramaturgów i dramaturżki i ich propozycje od dzieł paru klasyków, rów którego nie zasypią opowieści o tym, że dziś wszystko wolno, nawet uprawiać inteligentną grafomanię.

Na koniec festiwalu w dwóch monodramach „I będą święta” oraz „Tato nie wraca” wystąpiła aktorka Agnieszka Przepiórska. Oba wyreżyserował Piotr Ratajczak na podstawie tekstów Piotra Rowickiego. Te teksty nie były aż takie złe jak się spodziewałem, chociaż bardzo schematyczne (jest w Polsce jakaś szkoła pisania dla teatru? Czy te pokolenia są już tak sformatowane na jeden nagłos i podobny wygłos?) sprawnie napisane, świetnie zinterpretowane na scenie.

Pierwszy pokazuje traumę wdowy, której mąż ważna persona polityki ginie w wielkiej katastrofie lotniczej. Domyślamy się jakiej. Pierwsze piętnaście minut smutne, ale cenne współuczestnictwo w dramacie osoby, której nagle odszedł ktoś bliski, konieczne wadzenie się z Bogiem, etapy żałoby, spotkanie z nieodwracalnym. Niestety później już jest tylko gorzej – w sztukę wślizguje się ideologia, jakiś lichawy feminizm neomarksistowskiego rytu, nazwany przez aktorkę na spotkaniu z nią po wszystkim już – emancypacją. A tekst ze swojego początku zaprzecza sam sobie jakoś kulawo w dalszej części. Okazuje się, że kobieta w żałobie, która opowiada jak się poznała z mężem i jak  „kochali się namiętnie wszędzie i o każdej godzinie”, po kilkunastu latach, pewnie pod wpływem lektur rzeczy o Piłsudskim (czy konserwatysta nie powinien czytać raczej Dmowskiego?) męża, zauważa, że ten uprawia seks z zamkniętymi oczyma i z „prawicowym” wdziękiem wykonuje kilka ruchów w pozycji misjonarskiej. A potem kilka matryc na temat religijności „obnaża”,  oczywiście według przewidywalnego schematu hipokryzję „katola” i „narodowca”. A mogło być ciekawie… Ta rzecz pozostawia niedosyt i pytanie jak by przebiegała żałoba wdowy po lewicowcu?

W końcu „Tato nie wraca”. O dorosłej córce, która wspomina nieobecnego w jej życiu ojca, który ją porzucił jako malutkie dziecko – domysły, cierpienie. Słowem trauma… Ale… Tylko  według pewnego nurtu w psychoanalizie. Autor nawiązuje zdaje się do tzw. filozofii podejrzeń, antropologii redukcjonistycznych. Według nich m.in. jesteśmy po freudowsku więźniami swojego dzieciństwa. „Tato nie wraca”, ta propozycja mówi właśnie o tej tradycji, o tej narracji. O tym, że można tradycyjnie cierpieć… Jak ktoś się uprze. Ale można też tę tradycję odrzucić i mieć to głęboko w… poważaniu. Niestety ta sympatyczna i pełna wdzięku możliwość nie ujawniła się na scenie. A szkoda.

Jak mawiał Dostojewski – „diabeł kusi ideami”.


niedziela, 24 września 2017

Spora dawka nudy i... mroczne kenshō


Od rana się „czaję”, żeby napisać coś o tym spektaklu.  Nie żeby mnie poraził i zamknął mi usta. Szczerze? Tylko mnie zmęczył. Najprościej byłoby napisać – ja już to wszystko widziałem w poprzednich propozycjach (dla Teatru im. S. Żeromskiego) pary „dramaturżki” Jolanty Janiczak i reżysera Wiktora Rubina. Aczkolwiek powiem także i tak - są coraz bliżej… Jeśli jest „bliżej”.

 Już dokładnie opisałem ich metody pracy. I nie chcę mi się już do tego wracać. Określę to jednym zdaniem – mamy do czynienia ze sprawnie robionym  teatrem posmodernistycznym w Polsce, który właśnie na oczach widzów zjada własne… narządy. Tym razem w nieostatniej przecież odsłonie zatytułowanej „Rasputin”. Za to przy okazji  dwie aktorki miały okazję pokazać swoje „pazurki” - Dagna Dywicka (Anastazja) i Anna Antoniewicz (Tatiana). To scena z ich udziałem, kiedy szczebiocząc z worków wysypują ziemię z… kośćmi księżniczek i pamiątkami rodzinnymi, które skruszył czas, (był nawet i warkoczyk jak u Różewicza), poraża i zapada w pamięć, rozrywa nasze myślenie, na nieukładalne i nieukładne, nie podlegające "wytrychowej" popkulturowej syntezie części i dostarcza małego choć wyraźnego mrocznego oświecenia.

Spektakl ciekawy wizualnie, z obowiązkowymi kilkoma znanymi  doskonale chwytami, "śmieszą" przewidywalnymi matrycami niby łamiącymi tzw. mieszczańskie „tabu”, męczący psychicznie od natłoku nagromadzonych wątków, setek rzucanych słów na widownię  (a z tego znaczny procent to, nie oszukujmy się - grafomania), z których większość  w ogóle się nie „zasysa”. Naiwny ideowo i długimi partiami zwyczajnie nudny. A tej nudy nie ukryje ani nagość Macieja Pesty (jakiś mało demoniczny „wykluczony” na siłę i pasywny jest ten Rasputin Rubina, wolę Macieja Pesty „starą” rolę w kieleckim „Jądrze ciemności”), ani nagość Magdy Grąziowskiej (księżniczka Olga). Jest też na szczęście kilka świetnych gubiących się w natłoku niedorzeczności - scen.

A na dodatek nie spełniło się marzenie reżysera – mimo prowokowania kieleckiej publiczności, a nawet tzw. ulicy, nikt nie okazał się homofobem, ani zaciekłym atytysemitą (scena ganiania z widłami za „Żydami” po Sienkiewce), ba nawet nie chciał podrzeć, albo podetrzeć się fotografią znienawidzonego polityka. A pewnie tyle przygotowano zdjęć „prawicowych” polityków, którzy według tzw. „postępowej” narracji „zabierają” właśnie enklawy kultury.

Za pretekst do spektaklu artystycznej parze służy historia carskiej rodziny Romanowów. Ostatnie chwile jej panowania. Do końca (na scenie) nie wiadomo w zasadzie dlaczego, dochodzi do upadku dynastii. (Kto nie zna geopolitycznej koncepcji  Halforda Johna Mackindera, zostanie z tą niewiadomą i będzie snuł naiwne opowieści o „dekadencji” i Heglowskie o nieubłaganych prawach historii). Zastępuje ją niby nowy, ale jednak stary świat. Jest zrobiony według sprawdzonego scenariusza tzw. rewolucji francuskiej (taki Majdan sprzed dziesiątków lat), w wyniku której  - ci co nic nie mieli, teraz mają jeszcze mniej, a ci co mieli nadmiar, wskutek przemocy, oddali to wraz z głowami, tym którzy już sporo mieli. A ci ostatni mieli także ogromny apetyt na wszystko i nie mieli skrupułów – dziś mają to WSZYSTKO – władzę, kreację pieniądza i dwie strony sceny politycznej.  I dostali to pod pr-wskim hasłem – "WolnośćRówność, Braterstwo, albo Śmierć" . Z którego szybko zapomniano  o „śmierci”, a „równość”, zastąpiono „równiejszością”. Na scenie pojawia się zatem narzędzie Lenin, którego dzieła namiętnie czyta książę Aleksy (wiarygodny w tragiźmie Dawid Żłobiński, drugi wątek w tej propozycji wart nadzwyczajnej uwagi, wzruszający i przerażający zarazem). A na to wszystko jak na fatum przed którym nie ma ucieczki spogląda car Mikołaj (zdystansowany Wojciech Niemczyk, o którego kreację się bałem, bo to druga rola cara w jego karierze, pierwszą zagrał w świetnym „Kordianie”, w reżyserii Piotra Szczerskiego, a jednak na szczęście ta u Rubina okazała się bardzo odmienna i równie satysfakcjonująca). Tak nota bene car jest niezdolny do obrony rodziny, narodu - przypomina obywateli współczesnych "wzorcowych" państw Europy Zachodniej typu Szwecja, którym inżynierowie dusz zaszczepili gen samozagłady, w imię zadośćuczynieniu jakiejś "sprawiedliwości dziejowej", która w istocie jest tylko jedną z hipotez. Formą utopii.

Wydawało się, że para autorów spektaklu pyta - co będzie dalej? Także z nami tutaj. Łamie się marsz przez kulturę (także i w Polsce) zaproponowany przez Gramsciego, ludzie zaczynają dostrzegać w koncepcji Spinnelliego, nie wyzwolenie się z okowów państw narodowych, ale globalne niewolnictwo jednego imperium, przed którym już nikt nas nie uratuje. Tradycyjne podziały to tylko "puste" etykiety.  Oto na naszych oczach nie sprawdza się tzw. prawica, jeszcze jest gorzej z tzw. lewicą, którą trudno odróżnić od tzw. neoliberałów i razem dzielnie służą… plutokracji, promując świat wykluczonych (elektorat zastępczy po wyemancypowanych robotnikach), przy pomocy których tresuje się prawicę w posłuszeństwie i bezradności, a lewicę w rezonowaniu poleceń i nie takich znowu nowych dogmatów. Bowiem jak zauważył jakiś mądry: „Każda władza prędzej czy później musi sięgnąć po cenzurę, to najprostszy a zarazem najskuteczniejszy sposób na niwelowanie zjawisk społecznych w zarodku, zanim zdążą przekształcić się w zjawiska polityczne. W tym znaczeniu poprawność polityczna służy do eliminowania konkurencji politycznej, zdecydowanie upraszczając wszystkie zachowania".

Może zatem "nowa" rewolucja?

Ale… podział na lewicę i prawicę to jedna z iluzji. Skoro mamy już dyplomy wyższych uczelni to warto dostrzec, że to dwie strony... jednej monety. Jedno z wielu kłamstw z tego świata do którego przywykliśmy. Jak zauważył bowiem Henryk Kiereś, to podział wewnątrz socjalistyczny, który w ten sposób narzuca swój język i swoją narrację. W zamian tego filozof proponuje refleksję na temat cywilizacji personalistycznej i kolektywistycznej. Historia zatem się nie kończy. Jedyne co się kończy to tylko język opisu.


wtorek, 30 maja 2017

Gorsze od „faszyzmu” – zaniechanie współczucia




Kto wpadł na pomysł, że sztuka na poziomie „Moralności pani Dulskiej” jest zapowiedzią i ostrzeżeniem przed polakierowanym na brunatno totalitaryzmem?


Nie żartujmy. Takiego przecież nie robią „hajlujacy” młodzieńcy, lubiący sobie postrzelać, czy „pomaszerować”, ani dzieci bawiące się ołowianymi żołnierzykami (już możni tego świata zadbali o propagandę, a także o to, żeby za dezercję rozstrzeliwać, w samej armii niemieckiej w czasie I wojny światowej zabito za to kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi. W końcu w każdej armii świata młodzi woleli iść na front, gdzie mieli szansę przeżyć niż być straconym od ręki), ani ojcowie hipokryci, ani katolicki ksiądz z ustami pełnymi frazesów o grzechu. Ani patriarchalne mieszczaństwo z jego zakłamaniem - jak sądził Odon von Horvath w swojej sztuce pt. „Opowieści lasku wiedeńskiego”. Jakim tropem idzie Michał Kotański, reżyser najnowszego spektaklu wystawionego w Teatrze Żeromskiego. Może dokonuje reinterpretacji? 


Owszem te rzeczy plus zawsze obecni psychopaci mogą być pomocni w budowie totalitarnych podmiotów. Można się nimi posłużyć. Ustalmy jednak jedno na początek bez inicjatywy i wsparcia instytucji finansowych żadne plany dominacji w większej skali nie będą zrealizowane. Wspomina o tym i trudno nie podążyć tokiem rozumowania Song Hongbing wyrażonym w jego w pracy pt. Wojna o pieniądz. Dopóki tego nie zrozumiemy, że do dziś trwa przeszło 120 letnia wojna tzw. Zachodu z Rosją, o… (o nie „wolność”!) jej bogactwa naturalne, zainicjowana refleksją słynnego geopolityka Halforda Johna Mckindera, będziemy roili i reprodukowali opowieści o „zdegenerowanych Wiedeńczykach”, „demonie zła” Hitlerze, czy „niedobrym Putinie”.


„Opowieści…” przypominają mi o tym jak ideologizując do zaistniałych faktów dobiera się przyczynę. To manipulacja logiczna, warto o niej wspomnieć i pamiętać. Przyszłość nie jest zdeterminowana jak sądzą ideolodzy, głosiciele „głębokich kryzysów”, nieuchronnej „globalizacji” etc., przyszłość jest tylko prawdopodobna. Wykazuje to wybitny polski filozof i logik Jan Łukasiewicz. Poprzedził go inny wybitny Tadeusz Kotarbiński, który uważał, że wiara w determinizmy neguje pogląd na zagadnienie wolności. Kotarbiński przestrzega także „[…] co jest fałszem, to stać się prawdą nie może”. Jest w tym nadzieja dla wszystkich… To nieobecność kontynuatorów ich myśli, zamordowanych przez Niemców w czasie II apokalipsy i urzędników niebezpiecznego bezpieczeństwa później, jest tak bardzo w Polsce odczuwalna. Groźniejsza niż „faszyzm”. Także dla naszych dominantów i oni o tym wiedzą.


Jak zauważa Adam Wielomski autor studiów o faszyzmie: „Tradycjonalizm jest ruchem wstecznym, konserwatywnym, katolickim, hierarchicznym, szanującym prawo i świat zastany. Tymczasem faszyzm to rewolucyjny i dynamiczny ruch biegnący myślami do przodu. […] U podłoża problemu jest kwestia religijna: faszyści są ludźmi areligijnymi, wierzą w naród, państwo, w mity nacjonalistyczne, ale nie w Boga. Oni klękają przed bóstwem narodu, a nie przed Bogiem chrześcijan. Faszyści chcą rewolucji, podczas gdy tradycjonaliści kontrrewolucji”. Jak przypomina za Zeevem Sternhellem, badaczem z Izraela, faszyści to socjaliści, którym znudził się internacjonalizm, podczas gdy inny badacz specjalista Ernest Nolte uważa, „że to stateczni mieszczanie, przerażeni przez bolszewizm, którzy sięgnęli po frazeologię socjalną i rewolucyjne metody walki politycznej”. Która ta perspektywa jest logiczniejsza? Nie pytam specjalnie prawdziwsza.


Michał Kotański podąża za tą drugą, chociaż nie nachalnie. Jedynym oczywistym znakiem tego jest plakat towarzyszący propozycji – wyłaniająca się swastyka. Publicyści wypełniający swoimi tekstami Gazetę Teatralną, w tym Cezary Michalski patronują temu myśleniu i przekonaniu, że się znowu wyłania. Ale… Swastyka z plakatu jest na zielonym tle. Czyżby reżyser przypominał refleksję sprzed lat Winstona Churchila, że faszyści przyszłości będą nazywali siebie antyfaszystami? A może tylko ta zieleń jest adekwatna do pojęcia lasek? A może to dwa w jednym?


A może pora na reinterpretację funkcjonujących „stereotypów”? W tym także o lęku przed „obcymi”, który jakoby pokazują „Opowieści…”. Pora zdaje się chyba dokonać reinterpretacji tych dogmatów podanych do wierzenia. A może także pora mówiąc językiem Nietzsche’ego aby reżyserzy-ulegli, konserwatorzy wartości przyjętych – dogmatów o „postępie”, „globalizmie”, „wolnym runku”, „nazizmie”, o tym co jest „słowem nienawiści” (dla mnie to idąc tropem Foucault’a urządzenie do cenzury, penalizacji, słowem kontroli) , a co nie jest - stali się reżyserami-prawodawcami. Ale co wtedy ciekłoby na nich zamiast poklasku mainstreamu? Co by było gdyby ktoś naprawdę zrobił sztukę o współczesnych zagrożeniach wolności, czy zamiast nagrody czekałaby na niego „fatwa” – którą by na niego rzucili ideowi koledzy Cezarego Michalskiego i przywódcy religijno-polityczni „uchodźców”, którym w swojej „katolickiej hipokryzji” nie chcemy w większości „pomagać”?

Ja jednak bardziej od „obcego” i „faszyzmu”, boję się środowiska Michalskiego „imanentyzującego eschaton”.


Tę dwuaktową propozycję Michał Kotański zrobił ze studentami IV roku Wydziału Aktorskiego PWST w Krakowie. Zagrało 11 osób. Miło się ogląda dopiero zaczynającą swoją przygodę na scenie młodzież. Ciekawie jest jak młodzi ludzie próbują bez szczególnej charakteryzacji grać sędziwe osoby, zazwyczaj jest odwrotnie „starsi” grają młodych. Najtrudniej było chyba Paulinie Sobiś, która musiała kreować demoniczną staruszkę, babcię, morderczynię. I zdaje się trochę się jej udało. Powiało przez moment grozą.


Jak potoczą się ich „kariery”? A dla mnie najciekawsze jakie idee będą przekazywać? Wolałbym, żeby poszli tropem nieustającej reinterpretacji Nietzschego i Buddy – żeby nikomu nie wierzyli na słowo. (Także reżyserom i tzw. krytykom teatralnym). Ten pierwszy „nihilista”, jak donoszą biografowie miał podobno w Mediolanie rzucić się na ratunek na szyję bitemu batem przez woźnicę koniowi. Zapłakał. Obudziło się w nim współczucie, ale zamiast przebudzenia popadł w tzw. obłęd. Ten drugi  ze współczucia uczynił sens istnienia.

Sztuka w reżyserii Michała Kotańskiego dla mnie jest przestrogą, ale nie przed faszyzmem, którym to pojęciem za radą Stalina okładani są oponenci, ale przed brakiem i zwłoką w wyrażaniu współczucia. To jest siła tej propozycji. Może w końcu ktoś zamiast wytykania innym, na własny koszt przygarnie jakiegoś „uchodźcę”? Czekam już kilka lat. Tylu "postępowych" polityków,  w tym wielu ludzi bardzo zamożnych to obiecywało.


Pamiętam jak przed laty tę samą rzecz w Kielcach wyreżyserował Piotr Szczerski, rolę młodego militarysty zagrał wówczas Michał Szkóp. Też był wówczas młody i dziarski. Miał atletyczne nogi, niczym trampoliny i mnóstwo energii. Wydawało się, że jest skazany na sukces. Musiał się jednak zmierzyć z wieloma demonami, które towarzyszą temu zawodowi i ponad którymi tak nie wielu przechodzi.


Na koniec. Michał Kotański pochylił się już nad kobietą zabijająca własne dziecko w „Dziejach grzechu”. Teraz zajął go los równie opuszczonej kobiety dla której nikt nie znalazł miejsca w tzw. swoim sercu i która wydała swoje dziecko obcym ludziom, ale jednak próbowała powalczyć o siebie. A może kolejnym razem zajmie się kobietą w sytuacji granicznej, która np. dopuściła się aborcji? Byłoby to nadzwyczaj ciekawe i na czasie. A może o dwóch, które dopuściły się tego samego – jedna by opowiedziała historię o za małym mieszkaniu na jeszcze jednego członka rodziny, a druga „historyjkę o precyzyjnych szczypcach których dotknięcie nic nie boli/ i nie zostawia śladu”.


Krzysztof Sowiński

PS. Właśnie w niedzielę minęła druga już rocznica śmierci Piotra Szczerskiego. Szkoda, że nie było nawet jednego słowa w teatrze na ten temat. 10 sekund zwanych potocznie minutą milczenia. Powoli wyłania się krajobraz po Szczerskim, ale za wcześnie jeszcze na uwagi.

niedziela, 9 kwietnia 2017

To cóż że ze Szwecji… Rzecz o autoniewolnictwie



"Szwecja jest idealnym przykładem kraju, w którym mediom i politykom udało się wykastrować mentalnie większość społeczeństwa i uczynić z niego bezmyślny tłum, który reaguje agresją w stosunku do każdego, kto obnaża przed nim choć skrawek rzeczywistości – pisał publicysta Robert Grunholtz. „Zabić celebrytę” – najnowsza propozycja Teatru Żeromskiego, przypomina o początkowym etapie takiego procesu i jego konsolidacji, zaczyna się od niewinnej rozrywki, a kończy na formatowaniu społeczeństw. Autoniewolnictwie.

Grunholtz także - po sprzed paru dni ataku w Sztokholmie - napisał: „Wiadomo jednak, iż czeka nas festiwal bredni. Bredni mających służyć wyłącznie temu, by nikt nie pojął związku przyczynowo-skutkowego". Tę samą rolę, ale za to powtarzaną metodycznie spełniają popularne telewizyjne reality show.  O takim właśnie jest najnowszy spektakl w reżyserii Gabriela Gietzky’ego. W sumie podziwiam tak jego, jak i Radosława Paczochę, autora sztuki, że mieli odwagę zająć się tym tematem po „Truman show” (1998).

Bohaterem sztuki jest "znany" prezenter telewizyjny (zagrał go sam, bo nie miał innego wyjścia, reżyser Gabriel Gietzky). Posiada własny program w topowej stacji telewizyjnej. Rzecz bije rekordy popularności, mimo, że pokazuje się tam niewyszukaną rozrywkę, a właściwie dlatego, że właśnie taką się tam przedstawia. Prowadzący Jason Taverner jest prawdziwym guru dla odbiorców swojego programu, gotowych wszystko zrobić dla sławnej osoby. Jedyne co mu spędza sen z oka, to tzw. oglądalność, dla niej jest gotów zrobić zdaje się wszystko, włącznie z ujawnieniem nie tylko swojego prywatnego życia, ale także życia swojej dziewczyny, gwiazdy piosenki Kate Hart (Dagna Dywicka). Pomaga mu w tym, twórczy Fred (Dawid Żłobiński). To on wciąga „frontmana” w intrygę – realizuje super pomysł pokazywany widzom na „żywo” – w myśl którego wszyscy wokół „nagle” udają , że nie znają sławnego telewizyjnego celebryty. Ten najpierw próbuje udowodnić swoją „starą” tożsamość, powoli jednak ogarnia go zwątpienie (jak i widza), nawet przez moment zaczyna „wierzyć”, że jednak jest kimś innym, osobą nieznaną, a co najgorsze zwykłą, z tłumu, siedzącego zazwyczaj po stronie telewizora. Dziwne i przerażające. W tym poczuciu przekonują go Pielęgniarka (Ewelina Gronowska, kreująca czy tylko klasycznego ponowoczesnego „pustaka”, jakie piątkowymi wieczorami zaludniają centra wielkich miast?) i Mary Sue (Zuzanna Wierzbińska), niby super nowoczesna kobieta, ale jakby już znana np. z prozy Czechowa.

Ta część spektaklu przypomina o tzw. poziomie filozoficznym, który obok rozrywkowego i „aspektów wizualno-dźwiękowych”, wspomina sam reżyser w rozmowie (GT) pt. „W oku kamery w świecie półprawdy” (chociaż w zasadzie przyganię, już nie używa się pojęcia półprawdy tylko „postprawdy”). Co prowokuje do redefinicji samego siebie – kim jestem, czym jest moje "ja"? Oczywiście większość czytelników „W poszukiwaniu straconego czasu” (powieść pełni zabawną  rolę papierka lakmusowego snobizmu i podstawki pod za krótką nogę stolika i nie tylko), wie, chociażby z Freudowskiej psychoanalizy, że tzw. „ja” nie jest niczym szczególnym, trwałym, ale w myśl „nowoczesnej” części tradycji kultury zachodniej mocno się trzymamy jakiejś projekcji naszego „ja”, nawet i wtedy kiedy uczęszczamy na zajęcia z  pop jogi, czy na pop spotkania buddyjskie, na których jednak czasami mówi się, że "ja"… jest tylko jedną z iluzji. Ale kto by sobie zaśmiecał głowę jakimiś starociami…

Według N. Chomsky’ego (jakoś ładnie mi się komponuje z opowieścią Gietzky’ego), takie propozycje telewizyjne służą manipulacji społecznej – realizują jego refleksję numer 1 – „Odwracać uwagę” od rzeczy istotnych (obok bowiem lektury powieści Prousta, są także takie pytania jak – kto nami rządzi, jak rządzi, co to ta demokracja, skąd się biorą pieniądze i inne tego typu, z zadawania których zwalniają nas tzw. Autorytety). A także kolejne uwagi – „Mów do społeczeństwa jak do małego dziecka”, „Skup się na emocjach nie na refleksji” i „Utrzymuj społeczeństwo w ignorancji i przeciętności” – bo kto może być bardziej nieprzeciętnie przeciętny niż telewizyjny celebryta?

Częścią spektaklu i jego dobrą stroną jest także muzyka wykonywana na perkusję i kontrabas (gitarę) przez Marcina Nenko i Karola Krąża. Wszyscy aktorzy mi się wydawali bardzo wiarygodni w swoich rolach. Chyba też zacznę prosić już teraz Dagnę Dywicka o autografy, bo jak będzie sławniejsza to się już do niej nie dopcham. Świetna rola, świetnie nawet udawała śpiewając, że nie bardzo potrafi… śpiewać jak Kate.
Ale na szczególne uznanie zasługuje…. sam reżyser, który po odnowieniu się kontuzji stopy Andrzeja Platy, musiał go w ostatniej chwili zastąpić w roli Jasona i Dawid Żłobiński, który na kilka dni przed premierą wziął rolę po Łukaszu Pruchniewiczu, któremu także odmówiło posłuszeństwa kolano. Jak powiedział po spektaklu reżyser, w zasadzie, kiedy panowie wyzdrowieją czeka nas kolejna premiera, na która ja już dziś się cieszę. Bo to taki otwarty oddech po poprzednich dwóch kieleckich propozycjach, także i inteligentna farsa o którą dopominamy się my ludzie prości, jednak o taką bez kopania po tyłkach. Słowem rozrywka nie narażająca widza na męki wyższego rzędu, jak mawiał Miłosz (ten od literackiego Nobla).

Oczywiście nie zdradzę zakończenia i nie powiem, ccczzzyyyy…. Jasonowi uda się odzyskać cokolwiek z utraconej tożsamości? Czy znowu będzie z Kate? Czy ich miłość przetrwa?
Proszę się przekonać o tym osobiście.

Krzysztof Sowiński
PS. A na koniec… Czy wiecie Państwo, że są na tym świecie rody, które przeznaczają co rok miliony, żeby o nich nie mówiono, nie pokazywano, nie wspominano, nie wymieniano w rankingach najbogatszych, najbardziej wpływowych osób na świecie? Rody, których bronią nie tylko gigantyczne pieniądze, ale nawet narzędzia politycznej poprawności typu pojęcie „spiskowe teorie”? Czy wiecie?


niedziela, 19 marca 2017

“Anty” – czyli socjalizm wiecznie żywy




 "Zaucha. Welcome to the. PRL" – to najnowsza propozycja teatru Żeromskiego. I chociaż dyrektor kieleckiej sceny Michał Kotański, po premierze twierdził, że konieczne jest łamanie kanonów, to moim zdaniem, ta propozycja żadnego kanonu nie łamie. A nawet ”wprost przeciwnie” - realizuje kanon (nie aż tak skomplikowany), nazwijmy to umownie teatru postmodernistycznego.

A pointa tego jest taka – na koniec wychodzi diagnoza schyłku PRL-u i współczesnej geopolityki na poziomie rozumienia przedszkolaka. I do tego jest to jeszcze dużymi partiami koszmarnie nudne, często irytujące. I tylko kilku wokalistów powoduje, że czas ten nie jest bezpowrotnie stracony.

Twórcy spektaklu, jest ich znowu duża grupa (ten kolektywizm w sztuce czasami mnie niepokoi), zapowiadali przed premierą ustami reżysera Adama Biernackiego czym jest ich produkcja – jest zatem formą anty-biografii, anty-musicalu, anty-kroniki. Pomysł na jego realizację też nie jest nowy, nawiązuje do koncepcji „co by było gdyby było”. Tutaj - co by było gdyby Andrzej Zaucha nie umarł. Co by było, gdyby to socjalizm Europy Wschodniej po upadku „żelaznej kurtyny” rozlał się na tzw. Zachód. I akurat w tym miejscu twórcy anty-musicalu pewnie nieświadomie, sami sądząc, że ironizują, nie mylili się – socjalizm zapanował w Europie, miejsce „wschodniego” klasycznego marksizmu, zajął neomarksizm z jego proletariatem zastępczym tzw. „wykluczonymi”. Starzy marksiści szybko zostali liderami nowego. (Z czasem niektórzy zostali europarlamentarzystami). "Wychowali" nowych. Rozpoczęli za radą Gramsciego, jak wynika z obserwacji, skuteczny marsz poprzez instytucje kultury. Najpóźniej w Polsce. I może nie są wystarczająco liczni, ale za to bardzo głośni.

Słabością tej propozycji jest kiepski tekst sztuki, słabe „chóralne” partie wokalne, a może i temat samego Zauchy. Bo Zaucha chociaż utalentowany nigdy (pamiętam to doskonale)
idolem młodych nie był, nie mógł nim być wówczas wąsaty (taki zarost był synonimem obciachu) mężczyzna z tzw. „pożyczką”, który do „głosów” pokolenia nie należał. A było kilka znaczących.
Owszem…  Miał duże możliwości, ale jednak czego się nie dotknął, to rzecz taka  zaczynała nosić ślad peerelowskiej zgrzebności, tandety i co najgorsze sztuczności (szansonady). Ten sam rys ma propozycja spółki Adama Biernackiego. Jeśli to było zamierzone to się udało.

Pomysł na „anty” ma swoje zalety. Bo łatwo jest powiedzieć, czym nie jest konkretna
propozycja. I później to obronić. Trudniej jest powiedzieć czym jest nasza produkcja, taka deklaracja byłaby już bowiem zobowiązaniem, a żeby je wypełnić trzeba jednak „coś” precyzyjnego skomponować.

Żeby nie było, że wszystko było „anty”, warto przyjść, żeby posłuchać chociażby Wojtka Niemczyka, Wiktorii Kulaszewskiej, czy Grzegorza Margasa. No i spektakl łamie tabu głoszące, że o tych, którzy odeszli mówimy tylko dobrze.

Krzysztof Sowiński



niedziela, 15 stycznia 2017

Znikające głowy?




Ciekawy, ale nie dla wszystkich koncert. Ta propozycja jednak jako spektakl teatralny... Nie tylko było widać fastrygi, ale nawet to, że długimi momentami aktorzy byli na scenie bez „kostiumów”. To „niedokończenie” projektu, które miało realizować przesłanie inspirowane  filmem „Stop make sense Talking Heads” – było zaplanowane zdaje się jako atut. I sprytnie chronić całość przez oceną, przed pytaniami o sens  właśnie. Czy uchroni? Warto iść jednak do teatru, chociażby po to, żeby doświadczyć kuszenia… Diablicy.

Słyszałem na gorąco różne refleksje „po” – „fajna zabawa”, „super muza”, „pustka ideowa”, „zagubienie pokolenia hipstersów”, „jakbym widziała moje głupiutkie dzieci”. Prawie ze wszystkimi tymi zdaniami się zgadzam. Ale dla mnie najbardziej dojmujące, ale nie zaskakujące, bo od dawna na własny użytek analizuję język tych ludzi i konsekwencje z niego wynikające -  było ujawnienie, że ta część pokolenia trzydziestolatków, ma problemy dawniejszych piętnasto, że jest uwikłana w postfreudowskie tropy, a co najgorsze nie ma żadnych narzędzi do oceny rzeczywistości, stworzenia jakiejś chociażby chwilowej syntezy. Może też inaczej – jeszcze nie rozpoznali (wiele się napracowano, żeby tak było) takiej sytuacji, która ich do tego zmusi i każe wyjść przed szereg „ego”.  Jeśli o to chodziło  reżyserowi „Kropki, Kreski, kropki, kreski”, najnowszej propozycji w „Żeromskim” Pawłowi Paczesnemu i spółce (bardzo długa lista... obecności) -  to mu się udało.

„Kreska…” Składała się z 18 piosenek,  z czego tylko 4 wciągnięte w spektakl, to rzeczy z Talking Heads. Pozostałe opowiadały o życiu i problemach tych konkretnie zaproszonych do tego projektu 7 młodych ludzi. „W laboratoryjnych warunkach wzajemnego bezpieczeństwa chcieliśmy sprawdzić czy możliwa jest współpraca, w której nie ma jednego lidera, a każdy czuje się częścią koncertu” ( GT nr 59). Rozumiem, że „laboratoryjne” miało być tutaj synonimem pojęcia „cieplarniane”? Niestety – „wielka” sztuka często rodziła się w przeszłości z konfrontacji z bólem i walką, z cierpieniem szukania chociażby chwilowej tożsamości. To nadaje jej szczerości. Niestety też, ktoś kto uprawia działalność artystyczną musi być przygotowany na to, że ktoś inny go oceni i że nie wszyscy zostaną tak samo miło.

Pozwolę sobie zatem wyrazić opinię  - dla mnie wydarzeniem wieczoru była Olga Mysłowska (Diabeł), chociaż stoi sobie większość spektaklowego czasu gdzieś tam z boku – to poraża gromem, który zaczaił się w jej piersiach. K…a natura jeszcze raz naigrywa się z nas i nie jest sprawiedliwa! I ma w d… marzenia o równości i nasze lęki o „odrzuceniu”. Towarzysze od „równości” i „wykluczenia” - coś trzeba z robić z tą faszyzującą naturą! I z Olgą M. trzeba coś zrobić - wyklucza!
Do GT Olga M. powiedziała tylko dwa krótkie zdania (co mi także przypadło do gustu), oto jedno z nich: „Ja jestem muzykiem, a w tym spektaklu szatanem, dziękuję bardzo”. Jak mawiał bowiem Don Juan (ten od Carlosa Castanedy), całe nasze życie jest grą, tylko trzeba grać szczerze swoją rolę, a jak podpowiadają buddyści „ja” jest iluzją, a moje „ja” dookreśli to – ja jest tylko projektem metafizycznym. Więc nie warto się jakoś aż tym „ja” tak przejmować.
 Warto iść jednak do teatru, chociażby po to, żeby doświadczyć kuszenia tej Diablicy.

I na koniec. Czy to przypadek, że część naszej młodzieży teraz przeżywa mniej więcej te same problemy, które były  udziałem ich rówieśników z Nowego Jorku z lat 80.? (Oczywiście wiele z nich jest  uniwersalnych. Moje pokolenie też je przeżywało, ale my zamiast podążać za Talking Heads, nuciliśmy raczej „wyrwij murom pręty krat” i nie była to metafora wewnętrznej klaustrofobii, ile wyraz wówczas brutalnej dosłowności życia). Według mnie jednak nie. Tamci byli poddani wcześniej pewnemu procesowi edukacyjnemu (opartemu na tzw. postmodernizmie), który zrobił z nich, to co zrobił – dosyć bezradne, a i bezbronne istoty, oczekujące „godnego życia”, a co najważniejsze łatwo sterowalne. Ten sam model wdrożono i u nas po tzw. przemianach 1989 roku. A teraz to owocuje. Ci młodzie ludzie na scenie to pierwsze pokolenia, które nie wie jak się objawiał prawdziwy totalitaryzm (przypomnę zatem – nie tylko fałszowano historię, pacyfikowano i eliminowano z przestrzeni publicznej wrogie reżimowi narracje, ale także łamano oponentom kości, życie i kariery, więziono, mordowano, grzebano w bezimiennych grobach, żeby zatrzeć nawet pamięć o nich) i biorą swoje dyskomforty za jego objawy właśnie. I co najbardziej istotne, mówią pleniącym się jak wirus językiem, w którym nie ma już narzędzi do identyfikacji rzeczywistości, ale są za to potencje do kontroli jego użytkowników.
Myślę, że walkę o swój własny język mają jeszcze przed sobą. Nie sądzę jednak, że manifestacja takiego będzie tworem kolektywnym. Każde pokolenie przeżywa też iluzję rozległej przyszłości. A przyszłość wyklarowała się już… teraz. Innej nie będzie.

Co to zapowiada? Jak niegdyś dowodził Vilfredo Pareto: „[…] upadną demokracje […], które lękają się gwałtu i nie bronią się dostatecznie, a powstanie z klas niższych, nowa arystokracja, surowa, męska, militarna: tak działo się wielokrotnie i dziać się będzie dalej”. A wtedy być może narodzą się historie spadających głów – a niektóre z nich dołączą do „grona zimnych czaszek/ do grona […] przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda”. A może tylko zwyczajnie znikną  z tzw. kart historii?

Krzysztof Sowiński

PS. Ja nie chcę tylko w tzw. działaniu artystycznym potwierdzenia tego co jest i tak widoczne i satysfakcji z rozpoznania przez tak mało rozgarniętych ludzi jak ja, chcę tego, czego nikt nie zauważył wcześniej. I nie przyjmuję wymówki, że to tylko Kielce. Zatem... Jednym zdaniem o „Kropce…”– dobrze skrojona estetycznie rzecz, której mogłoby spokojnie nie być.