wtorek, 5 maja 2015

Kogo widzicie? Sami siebie widzicie!

W teatrze COŚ się wydarzyło. Nie wszedłem tam karnie i nie wyszedłem (w końcu) bezkarnie. Bałem się tego spektaklu, choć bardzo cieszyłem, że Piotr Szczerski podjął się realizacji „Kordiana”, wychodząc przeciwko tym, którzy sądzą, że ten dramat i jego konotacje, to szacowne zabytki. A dzieło Słowackiego udowodniło, że wbrew wieszczykom, co wrzeszczyli jego koniec, pokazuje swoją uniwersalną, choć nadal swojską, NASZĄ niezmienną twarz.

Niestety to jest możliwe tylko dlatego, że bezpośrednia zinstytucjonalizowana przemoc, która jak „wierzyliśmy” (żyjemy bowiem w czasach „laickiej” wiary, która zastąpiła logikę, wierzymy, że banki mają pieniądze, rządy rządzą w naszej sprawie, wszystkie leki leczą, a media mówią prawdę, i wierzymy, że wątpiących trzeba reedukować) - odeszła w niepamięć, dając miejsce „przymusowi ekonomicznemu i poprawności politycznej”, jest znowu faktem. Jest nim naga, brutalna siła, która zawsze się zjawia się jako ostatnie zdanie.

O Słowacki wielkim znawcą ludzkiej psychiki był!

Reżyser musiał dokonać skrótów tekstu, skoncentrował się na warstwie politycznej. Polska w jego kreacji to dom wariatów (świetni w ich roli: Teresa Bielińska, Beata Pszeniczna, Zuzanna Wierzbińska, Mirosław Bieliński, Marcin Brykczyński i Janusz Głogowski). Chorzy psychicznie obywatele wiodą dysputy na szpitalnych łóżkach, m.in. o tym co się dzieje z ich przywódcami i przywódcami przywódców, a nawet tych jeszcze wyżej. Szef szpitala-premier (energetyczny Edward Janaszek), podaje im tworzywo do myślenia – mainstreamową gazetę, która od dawna już tylko wieszczy trzymając się (bo już dawno dogoniła) za swój własny ogon. Rzuci też im łaskawie pilota od telewizora, żeby lud wiedział, co jest ważne w świecie, żeby lud wiedział, kto jest ważny, kto jest równiejszy i co ma myśleć i co mówić ma lud. To bowiem mainstream dzierży prawdziwy rząd dusz, który się marzy młodemu Kordianowi (w tej roli nieśmiały, chwilami zagubiony, jednak nie dotknięty jeszcze manierą, czasami zwaną doświadczeniem, która (na szczęście) nie może mu przyjść z odsieczą, a jednak mimo tego dostrzegalnie charyzmatyczny Mateusz Rzeźniczak z PWSFTviT w Łodzi). Kordiana chciałoby się rzec współczesnym językiem „wykreowały” upadłe anioły, świetni w tych rolach: Imaginacja - Wiktoria Kulaszewska (co za wokal!), Strach - Beata Wojciechowska, Gehenna - Łukasz Pruchniewicz, Astaroth - Artur Słaboń, Mefistofel - Adrian Wajda, z liderującym im w roli Szatana – hipnotyzującym Dawidem Żłobińskim. Wydobywają Kordiana z kotła, w którym niektórzy widzowie dopatrywali się urny wyborczej, a inni „smoleńskiego” wraku.

Najbardziej jednak obawiałem się tych szpitalnych łóżek. To znany, często eksploatowany motyw, z pacjentami ubranymi w groteskowe, upokarzające ich koszule, odsłaniające tyłki, wskazujące na człowieka jako bezpośredniego krewnego pewnego gatunku braci mniejszych. Motyw tworzący szeroką panoramę - od wielkiego „Lotu nad kukułczym gniazdem”, po mało, delikatnie mówiąc, śmieszny serial „Daleko od noszy”. Na szczęście te sceny skropione światłem ironii, groteski, korespondowały w sprawie i stały się jej istotnym głosem. Głosem sterowanej i niekiedy wymykającej się manipulacji ulicy. Czasami „arką przymierza”, kiedy w obłąkańczym szale, z drewnianymi mieczykami, intonują pieśń z Powstania Warszawskiego.

A ponad tym głosem widać Piotr Szczerski, choć nie bez osobistych emocji, wiedzie nas – chciałoby się powiedzieć ku odwiecznemu platońskiemu sporowi (tym razem ukazanego w formie chrześcijaństwa, o którym wielki immoralista Nietzsche mówił jako platoniźmie dla ubogiego plebsu), ze współczesnymi sofistami, nauczycielami PR. Idealistów z pragmatykami. Tych pierwszych utożsamiał Kordian, gotowy dla idei młodo umrzeć, tych drugich emanacją był stary człowiek, marzący o śmierci we własnym sytym po grdykę domu, nazywanym współcześnie życiem na „godnym” poziomie (przekonywujący Mirosław Bieliński). Ale – oto pojawia się pytanie - jednak jak żyć na „godnym poziomie”, na niegodnych warunkach? Ale znajdzie się zapewne stosowny sofizmat i jakiś problem zastępczy, który zaćmi sprawę, zwany np. „wykluczeniem” i uspokoi skołatane resztki sumienia.

Być może w chwilach uniesienia, wielu z nas by chciało być Kordianami, ale w praktyce zwycięża jednak pierwiastek zdrowszego rozsądku. Czegoż byśmy to bowiem, nie zrobili nawet dla iluzji świętego spokoju? Gotowiśmy podpowiada Szczerski wybrać inną iluzję – obietnicę łaski i nagrody, gotowi brnąć w kłamstwo, w obietnicę sojuszu, mimo, że ten nigdy w naszej historii nie okazał się faktem. Dlaczego niby tym razem miało być inaczej? Dlaczego?

W końcu Kordian pada zmęczony własnymi wizjami i nie zabija Cara (jak wynika z tego Polacy słabo odrobili lekturę z „Księcia” Niccolo Machiavelliego, który bezpowrotnie przerwał starożytny Platoński mit, o prawie i porządku jako filarach polis, jak widać nie wszędzie).

A, że władzy nie sprawują potomkowie sprawiedliwych, dowiadujemy się z dramatycznego dialogu Cara (w tej roli bezbłędny, na wskroś wiarygodny i wyalienowany niczym „ruscy szachiści” Wojciech Niemczyk z Wielkim Księciem Konstantym (brawurowy i przerażający Krzysztof Grabowski). Ta scena dopełnia ten utrzymany w dobrym tempie spektakl. Po niej następuje sekwencja, którą widzimy na wielkim ekranie (z filmu Konrada Łęckiego), ukazująca egzekucję polskich żołnierzy w Katyniu. Skończyły się żarty, dywagacje i sojusze. Przemówił towarzysz mauzer. Odpowiedziała mu śmierć, cisza... tzw. cywilizowanego świata i… brutalne kłamstwo.

A wieńczy moment, kiedy Szatan chwyta za kamerę i zwraca ją w stronę publiczności, która na gigantycznym ekranie może też zobaczyć i siebie. Kogo widzicie – jakby pytał parafrazując Piotr Szczerski – sami siebie widzicie. I mało z tego tutaj jest do śmiechu.

Wspomnę jeszcze znakomitą, w starej stylistyce, budującą klimat całości i zamykającą kompozycyjnie - muzykę Zygmunta Koniecznego i zenistyczną (żeby była jasność – jestem wciąż początkującym, bez nadziei na progres, kryptozenistą i lubię ten rzeczownik, wracając do meritum tzn. tyle ile trzeba i nic więcej ponad to) scenografię Jurka Sitarza.

Pisałem już wcześnie. Chodziło mi po głowie i języku, że teatry nazbyt często podejmują się wciąż na nowo rzeczy błahych, wartych co najwyżej korekty u psychoterapeuty, popadają w schematyzm, w propagandę, uczestniczą w produkowaniu starych w nowym opakowaniu dyktatów, zamykają debatę, zamiast ją inicjować, a życie – istotne życie – przetacza się jak huragan w zupełnie innym miejscu. A teatr go nawet nie dotyka.

A teraz w teatrze Żeromskiego, a w zasadzie Szczerskiego COŚ się wydarzyło. Nie wszedłem tam karnie i nie wyszedłem stamtąd bezkarnie.

„Kordian” to jest takie zwierciadło, które chcę postawić przed publicznością” – zapowiadał Piotr Szczerski. Jest głosem w sprawie współczesnej Polski – dramatyczną, jak przystało na teatr dramatyczny diagnozą i moralitetem. Bezlitośnie wskazującym kieszonkowy wymiar polskiej klasy rządzących. Tak małych, że nawet siły zła kreują je bez szczególnej atencji. Ale jednak na tyle skutecznych, że gotowi są przerwać spór o „Kordiana” już na zawsze.


I na koniec końca, pozwolę sobie powtórzyć, dedykuję i sobie:

„Lecz jeśli nie zaświeci nic? ... i ból przeminie?

Jeśli się wszystko z chwilą boleści rozpryśnie?

A potem ciemność ... potem nawet ciemność ginie,

Nic nic i sobie nawet nie powiem samemu,

Że nic nie ma - i Boga nie zapytam, czemu

Nic nie ma? Ha więc będę zwyciężony niczym?”


Krzysztof Sowiński