niedziela, 21 grudnia 2014

Ten ma władzę nad Tobą, komu ją oddasz






"Nie możemy odpowiadać za emocje,
możemy jednak odpowiadać za zachowania".
  
Shoma Morita, psychiatra japoński, "zenista"

Wciąż słyszę wokół, że „Dzieje grzechu”, to opowieść o dzielnej, niesamowitej kobiecie i „zdziecinniałych i niedorosłych do swoich ról mężczyznach” - mówiąc językiem Michała Kotańskiego, reżysera kieleckiej adaptacji tej powieści.

Zastanawiam się - niby na czym ma polegać  ta niesamowitość – na problemach z oceną rzeczywistości, z przyjmowaniem własnych i zasymilowanych doświadczeń, na bezradności wobec każdego, kto ma chęć zagrozić bohaterce, a może wynika z faktu popełnienia dzieciobójstwa?

Może… Może…. A może to reżyser stał się niewolnikiem „współczesnych odczytań”, w tym przypadku powieści Stefana Żeromskiego, pod dyktando - ma się rozumieć nieśmiertelnych jak niegdyś komunizm – teraz jego kontynuacji – opresyjnych wersji feminizmu i gender.

A suma summarum wyszło dosyć nudne w pierwszej części widowisko, ciekawe w drugiej. I zastanawiam się dlaczego ta sztuka pełna atrakcyjnych fragmentów, świetnej gry aktorów, ze świetną muzyką, scenografią i kostiumami – dla których warto wybrać się do teatru - nie „zagrała” jako całość?

A ze schematyczności tego typu propozycji, w pewnym momencie widowiska, zaśmiewałem się do rozpuchu, choć scena nie była do śmiechu – gwałt na Ewie Pobratyńskiej (gościnnie w „Żeromskim” Magdalena Grąziowska, którą podziwiam za „pociągniecie” całości), przez Pochronia (demoniczny Krzysztof Grabowski). Jakieś dwa tygodnie temu byłem w Krakowie na „Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej”, tam Odyseusz zgwałcił Eneasza.

Oczywiście obydwie propozycje w konwencji przebrzmiałego już nieco brutalizmu w teatrze europejskim, ale nadal jak widać żywotnie przełamującego tzw. tabu w polskim teatrze – czyli obowiązkowo wiszące członki męskie na widoku publicznym (jeszcze mogę je znieść takie po gwałcie, ale tylko śmieszą mnie przed). Fiasko takich przedsięwzięć opisuje Slavoj Żiżek w zajmującym „Lacanie”:

„We współczesnej sztuce często spotykamy brutalne próby „powrotu do realności” przypomnienia widzowi, ze żyje w fikcji, obudzenia go ze słodkich snów. (…) Zamiast nadawać tym gestom rodzaj brechtowskiej powagi i postrzegać je jako wersje alienacji, należy raczej ujawniać, czym tak naprawdę są – są dokładnym przeciwieństwem tego, za co chciałyby uchodzić”.

I ciężko się z nim nie zgodzić. Ewa Pobratyńska (w swoim marszu poprzez epoki od tej Żeromskiego, trafiła do współczesnego Wiednia, symbolizującego los wielu polskich emigrantek?), będzie zgwałcona w spektaklu Kotańskiego jeszcze raz – jest to zbiorowy, bardziej niedopowiedziany i… o wiele bardziej przejmujący akt.

Niestety nic dobrego ją nigdy nie spotyka… Bowiem na widok bohaterki wszyscy mężczyźni dostają seksualnego amoku i aż szkoda, że na jej drodze Kotański nie postawił jakiegoś sympatycznego homoseksualisty, który by dał jej chwile wytchnienia, a wtedy – bo już są feminizm, gender, antyklerykalizm, a nawet nieco polskiego antysemityzmu – dopełniłby się już szkielet ideowy współczesnej polskiej propozycji teatralnej.

Bo jak mówi m.in. Michał Kotański: „Dyskusje wokół gender też są bardziej projekcją lęków przed tym, co siedzi w nas samych i z czym nie radzi sobie nasze kulturowe oprzyrządowanie”. A mnie się wydaje od pewnego czasu, że ta dyskusja, to raczej opór przed kłamstwem i dyktatem, bo główne założenia gender już zostały skompromitowane (m.in. przez Haralda Eia, który "zmasakrował" Gender Studies w Norwegii), wielokrotnie nie tylko w tym dziesięcioleciu. Ale gender nadal dzielnie trwa na froncie walki z „klerykalizmem” i „ciemnotą” o „postęp” i "świetlaną przyszłość".
A co zadziwiające te ruchy przyjmują organizację znienawidzonego przez siebie kościoła rzymsko-katolickiego – mają swoich papieży o strukturze teflonu, hierarchię, tworzą poczty świętych i niezrównane hagiografie, nie wspominając o sztandarach i procesjach i nie zapominają o wierzeniach. Na ten temat też miałby wiele do wyjaśnienia Lacan.

Fabuły nie będę opowiadał, bo choć to powieść niezbyt często czytana, to jednak była już trzykrotnie ekranizowana. Dzień po premierze w Teatrze im. S.Żeromskiego była debata z szerokim gronem specjalistów literaturoznawców i teatrologów, która miała odpowiedzieć – czy twórczość Stefana Żeromskiego jest wciąż żywa. Nie będę jej relacjonował, były tam kamery kilku TV, które zrobią to lepiej.  

Gośćmi specjalnymi byli aktorzy - Grażyna Długołęcka i Olgierd Łukaszewicz, którzy w 1975 roku zagrali główne role w “Dziejach grzechu” Waleriana Borowczyka. Ograniczę się tylko do symptomatycznej wypowiedzi Grażyny Długołęckiej, która jak sądzę jest reprezentatywna dla znacznego procentu inteligencji polskiej i wyraża jej sposób myślenia. Aktorka m.in. stwierdziła, że problematyka zarysowana tak w powieści jak i adaptacji z jej udziałem, jest nadal aktualna. Bo oto jej dorosła córka od 15 lat, niczym powieściowy Łukasz Niepołomski, próbuje uzyskać „rozwód” w kościele rzymsko-katolickim i wciąż jej stawiają tam problemy (oczywiście dałoby się to pewnie załatwić gdyby zainteresowana poświęciła tej sprawie dużą sumę pieniędzy, uwaga ta jak sądzę ma podkreślić tym bardziej niegodziwość i pazerność „katolickich klechów”).  Oczywiście można iść i tym tropem. Ale zastanówmy się nad innym – po co córce wyemancypowanej aktorki (mówiła o Pobratyńskiej : „(…) co miała dziewczyna zrobić, nie było na jej drodze nikogo, kto by mógł jej pomóc (czytaj: skutecznych instytucji aborcyjnych) i musiała się tego (w domyśle  dziecka) pozbyć”) unieważnienie (przypomnę - reguła kościoła rzymskokatolickiego nie przewiduje rozwodów) - małżeństwa? Czyżby po to, żeby mogła wyjść ponownie za mąż w tym samym obrządku? I niczym Pobratyńska kilka razy wkładać głowę w to samo jarzmo?
Jak przypomniał, ku lekkiej konsternacji wielu obecnych, Wojciech Niemczyk (wyborna rola hrabiego Zygmunta Szczerbica), deklaracja po stronie instytucji o określonych wartościach, wymaga albo realizacji tych wartości, albo - jeśli odczuwa się dyskomfort – odrzucenia organizacji. Bo wolności mamy tyle, ile jej sobie wywalczyliśmy.

Dla mnie to celna pointa całości i klucz do współczesnego odczytania „Dziejów grzechów”.

Krzysztof Sowiński

Jak widzę Stefana Żeromskiego już napisałem wcześniej, więc nie będę powtarzał:

„Erotomanii wszystkich krajów łączcie się”!



Ze Stefanem Żeromskim był i jest problem – szokował przełamywaniem tabu obyczajowego, imponował humanistyczną troską z jaką opisywał los bliźnich, które kolejne pokolenia sprytnych ludzi nazywają „lewicowością”. Wymykał się zero-jedynkowym klasyfikacjom. A pełna wiedza o nim była nieznana przez kilkadziesiąt lat.

Dziś niektórzy z czytelników twierdzą, że to co było kiedyś atutem jego twórczości  i znakiem rozpoznawczym – bogata metafora, wspaniałe opisy przyrody – są mankamentem. (Ja bym dodał jeszcze w tych opisach - zachwyt nad kobiecą urodą!) Dla mnie był jednak tym, który imponował w swoim pisarstwie szczerością. A to wbrew pozorom bardzo rzadka cecha, nie tylko w jego czasach

Ostatnio miałem okazję widzieć sporo zdjęć pisarza z różnych okresów jego życia (zbiory MNKi w Kielcach): w szkolnym mundurku, atrakcyjny młodzieniec (187 cm wzrostu!),  równie dręczony przez pożądanie jak i gruźlicę (uważający za swoją epoką, że onanizm to grzech straszniejszy niż wizyta w domu publicznym i kiedy pisze („Dzienniki”) o tym pierwszym – ze zgrozą w kontekście opowieści o występnym koledze - mieli w sercu także własny ciężki grzech). Kolejna fotografia - szczupły pan w średnim wieku nadal przystojny, ze śladami choroby, już z przerzedzoną znacznie czupryną, ale nadal  z błyskiem w oku, które nadal notowało jak:  (…) mknęły, mknęły, mknęły bez ustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiających rozkoszne wrażenie, jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z piersi tęskne westchnienie jak za szczęściem — i ginął unosząc je w mgnieniu oka ze sobą” („Ludzie bezdomni”).

Później mamy zdjęcia bardziej upozowane, w duchu tamtej epoki - miały egzemplifikować dostojność „sumienia narodu”, troskliwego ojca (fotografia z małą córką Moniką).

Widziałem, też zdjęcie dramatycznie schorowanego mężczyzny u schyłku jego życia – w sanatorium, siedzi wśród innych pacjentów, a na poręczy ławki, przycupnęła jednym krągłym pośladkiem, blisko niego roześmiana młoda pielęgniarka,  można by rzec - „(…) panna dwudziestokilkuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami, prześliczna i zgrabna” („Ludzie bezdomni”), połączona spojrzeniem pełnym tajemnicy z legendarnym już wówczas pisarzem, który z błyskiem w oku, pozwolił sobie może na nazbyt prywatny i swawolny gest - rękę zbyt blisko „kibici” dziewczyny. Gest, który zapisał na zawsze fotograf.

Jego powieść „Ludzie bezdomni” stałą się „biblią” współczesnego mu młodego pokolenia, wzorem postaw, zaczynem żywotnego narodowego mitu. „Dzieje grzechu” (1908) wywołały skandal obyczajowy, a „Przedwiośnie” (1926), było źródłem nieporozumień i rozczarowań, które bardzo go zasmuciły u schyłku życia. Po ukazaniu się „Dziejów”, pierwszej polskiej powieści o tematyce erotycznej Eliza Orzeszkowa zarzucała mu „erotomanię” i „histerię”, Władysław Reymont uważał utwór za niepotrzebny, zaś „dewiacją znakomitego talentu” określał powieść wybitny badacz polskiej literatury Artur Hutnikiewicz.

Być może Orzeszkowa była najbliższa prawdy – erotomania! Zachwyt nad tą częścią ludzkiej natury! „Barki jej wąskie, wysmukłe, okrągłe dźwignęły się do góry. Dziewicze łono drży od westchnienia… Długi szereg wieków, który odtrącił jej ręce, który zrabował jej ciało od piersi i zorał prześliczne ramiona szczerbami, nie zdołał go zniweczyć” („Ludzie bezdomni”) – z pod czyjego pióra mógłby wyjść tak opis, jak nie spod ręki „erotomana”?! Dziś zamiast tajemnic „erotyki” możemy, co najwyżej pooglądać trochę silikonowych biustów, eksponowanych na pierwszych stronach popularnych portali, a zamiast debaty publicznej dotyczącej powieści, wysłuchać współczesnych autorytetów, w tym wypowiedzi podstarzałej, infantylnej aborcjonistki (to tak w kontekście pytań stawianych w związku z „Dziejami grzechu”). To takie teraz łamią tabu.

Jego „Przedwiośnie” zaś doczekało się pochlebnych recenzji w… sowieckiej „Prawdzie”, gdzie powieść uznano za „(…) wyraźną pochwałę komunizmu i rewolucji proletariackiej”. W Polsce natomiast spadły gromy na głowę już schorowanego pisarza.
 Na nic się zdały protesty samego Żeromskiego:
„[…] oświadczam krótko, iż nigdy nie byłem zwolennikiem rewolucji […], a w „Przedwiośniu” najdobitniej potępiłem rzezie i kaźnie bolszewickie. Nikogo nie wzywałem na drogę komunizmu, lecz za pomocą tego utworu literackiego usiłowałem, o ile to jest możliwe, zabiec drogę komunizmowi, ostrzec, przerazić, odstraszyć. Chciałem […] wezwać do stworzenia wielkich, wzniosłych, najczyściej polskich, z ducha naszego wyrastających idei, dokoła których skupiłaby się zwartym obozem młodzież, dziś pchająca się do więzień, ażeby w nich gnić i cierpieć za obcy komunizm. […] Nie zrozumiano ohydy, okropności, tragedii pochodu na Belweder – sceny, przy której pisaniu serce mi się łamało. Koroną moich usiłowań stały się pochwalne artykuły w pismach moskiewskich, głoszące, iż przyłączyłem się do komunistów […]. Nie, panowie władcy Moskwy, i panowie sympatycy władców Moskwy. Sprawa „nie ma się tak dobrze”. Zawsze, wciąż, dawniej i teraz mówię to samo, iż tutaj w Polsce musimy wypracować, stworzyć, wydźwignąć i wdrożyć w życie idee, które by przewyższyły moskiewskie, które by dały naprawdę i w sposób mądry ziemię i dom bezrolnym i bezdomnym, które by wydźwignęły naszą świętą, wywalczoną ojczyznę na wyżynę świata, gdzie jest jej miejsce”.
(„W odpowiedzi Arcybaszewowi i innym”)

Niestety nie udało mu się. Po II wojnie światowej komunizm zawitał do Polski (a nawet się pleni tutaj nadal, bo i dziś też nie wiele „wypracowaliśmy”), jego popiersia jako prekursora nowego ustroju (system nadal zbawia świat!), najczęściej tworzone w duchu tzw. „realizmu socjalistycznego” zaludniły szkoły i instytucje kultury. Zakrólowała, a może „zapierwszosekretarzowała”(?)  jedna interpretacja „Przedwiośnia”, choć niekoniecznie zgodna z wolą pisarza. Część jego wypowiedzi została podana cenzurze, nie tylko ze względu na „treści” polityczne, jak i obyczajowe. Np. z jego „Dzienników”, przy publikacji usunięto znaczne fragmenty dotykające sfery intymnej – dotyczące pierwszych doświadczeń erotycznych, wizyt w domach publicznych, problemów z chorobami wenerycznymi w młodzieńczym wieku pisarza. Żeromski musiał być także nieskazitelny moralnie. W pogadankach o nim nie wolno było wspominać o jego zapisach dotykających tej sfery życia, a także faktu, że porzucił swoją pierwszą żonę i żył w tzw. konkubinacie z Anną Zawadzką, z którą miał nieślubne dziecko - Monikę Żeromską.  „(…) legenda o małżeństwie z Anną utrzymywała się aż do śmierci pisarza" – wspomina prof. Jerzy Adamczyk, badacz życia i twórczości pisarza. W testamencie Żeromski napisał, iż "z całą świadomością" uznaje ją za żonę "wbrew wszelkiej innej opinii, która by związek ten inaczej traktować zamierzała". Legenda niestety trwała o wiele dłużej niż sądzi Profesor.

Tak nota bene Stefan Żeromski w czasie I wojny światowej znalazł się w Zakopanem, z dwiema rodzinami  - z Oktawią z synem Adasiem i Anną Zawadzką z córką Moniką. Czy pisarz krążył tylko taktownie między dwoma willami?

Prof. Jerzy Adamczyk: „Przygotowując objaśnienia do listów zastanawiałem się niejednokrotnie, czy tę wiedzę, którą zdobyłem "przebijając się i przedzierając" przez liczne dokumenty, upublicznić czy nie. Postanowiłem podzielić się nią, ponieważ, jak sądzę, ujawnienie jej ani nie wyrządzi przykrości zainteresowanym, bo nie ma już ich wśród żywych, ani nie umniejszy ich powagi".  „(…) Ponadto, listy osób wybitnych wydaje się po to, by w świadomości potomnych zapisał się ich obraz możliwie najbogatszy i najprawdziwszy. Mam nadzieję, że wyłaniający się z listów obraz człowieka i pisarza o nazwisku Stefan Żeromski będzie bardziej wielowymiarowy i prawdziwszy niż przed edycją listów”.
Znikają jego książki z kanonu lektur szkolnych, więc nie wiadomo czy w ogóle będzie…

Mogę powiedzieć za Giladem Atzmonem, współczesnym filozofem: „Teraz sporo zajmuję się Szkołą Frankfurcką, ludźmi, którzy wierzyli, że należy rozmontować Zachód. Wypowiedzieli wojnę patriarchalnej rodzinie, kościołowi i systemowi edukacji. I dużo osiągnęli, a szczyt ich działalności przypadł na okres rewolucji z 1968 roku. Udało im się zniszczyć Zachód i zepsuć lewicę, zmienić ją w przeciwieństwo lewicy związkowej, która była dość produktywna, jeśli chodzi o dbanie o interesy ludzi i podział społeczeństwa. (…) Lewica jest obrzydliwa i jest to tragiczne. Nie wiem, jak wy, ale większość ludzi, których znam, na jakimś etapie była lewicowa, bo wierzyliśmy w etykę i wierzyliśmy, że lewica jest motywowana etyczną myślą. Teraz naprawdę nie znajduję już u lewicy żadnej formy rozumowania i myślenia etycznego. Bardzo mnie to smuci”. Zakrzyknę zatem zamiast tego, żeby oprzeć się pesymizmowi - „Erotomanii wszystkich krajów łączmy się”!

Z nadzieją, że Stefan Żeromski dziś podzielałby i te opinie.

Krzysztof Sowiński