niedziela, 9 października 2016

„Wyzwolona czyli sformatowana”?



Kolega Wojtka N. po spektaklu powiedział: „Mieszkałem w Uxbridge i ile razy szedłem tam do pracy, myślałem, czy nie lepiej to właśnie dziś skoczyć z mostu”. Znam to uczucie. To skojarzenie jest najlepszą rekomendacją dla tej propozycji.

To ciśnienie i poczucie beznadziei mógł dotąd zrozumieć, być może tylko - ten kto tam żył. Ja mieszkałem w Londynie i „Harper” jest dla mnie rekapitulacją, tej pozbawionej iluzji części, tego wszystkiego, czego doświadczyłem w tym mieście. Znam wiele podobnych historii. Z klimatów londyńskich zabrakło mi tylko w tej propozycji londyńskiego rytmu. Obsesyjnego pośpiechu. Za to świetną egzemplifikacja tego miasta i tych mniejszych jak Uxbridge, czy Manchester – jest scenografia budzącą skojarzenia z tube, autorstwa Mirka Kaczmarka – niepokojąco odczłowieczona, ostateczna niczym prosektorium.

 „Harper”, to także rzecz, która po raz kolejny stawia też pytanie: kim jest teraz aktorka (aktor)? Jakie są granice zawodowych zadań, które można im powierzyć? Lub polecić...
A i zasadnicze, czy bez nagich ciał na scenie jest możliwy współcześnie spektakl? Mnie w zasadzie to nie przeszkadza – lubię – mówiąc językiem spektaklu – patrzeć na gołe c…i, ciała. Bywają dziełami sztuki same w sobie, bez zbędnych objaśnień. Bywają.

Kilka dni temu moja znajoma, która nigdy nie mieszkała za tzw. granicą, opowiadała jak się żyje w Wielkiej Brytanii, mnie człowiekowi, który zaliczył tam dobrych kilka pór roku - i nie było to stypendium dla klasy uprzywilejowanych, dla "równiejszych". Oczywiście ona wiedziała o moim tam pobycie. Wiedziała też lepiej ode mnie, jakie wspaniałe życie tam mają imigranci, a także miejscowi, wbrew licznym moim przeczącym temu relacjom. Ale wg niej jeśli ktoś „tam” nie podołał, to tylko z własnej winy. (Biedaczka, niestety nie czytała dotąd tekstu o manipulacji społecznej autorstwa Chomskyego).

Kiedy tam przyjechałem przed laty, nie znałem prawie języka i wciąż się zastanawiałem o czym wokół mnie mówią ci szlachetni ludzie, sądziłem, że pewnie głównie recytują sobie sonety Szekspira. Nie to co my: prymitywni, ksenofobiczni, pełni nieuzasadnionych uprzedzeń, jak „pisze” o „nas” co dzień przez blisko 30 lat mainstream. Bardzo się chciałem nauczyć tego nobliwego języka. Po kilku miesiącach już coś tam dukałem i zacząłem rozumieć pierwsze wersety (fragment mojej nowelki pt. „Kruk”): „Nauczyłem się od nich „Fucking day”. Pożerają batoniki usta tłustych, zabieganych urzędniczek, dla których nie ma już nadziei, będą już tylko sobą i swoją czterdziestokilogramową nadwagą. Nauczyłem się od nich „Fucking boss… Ass hole…Mother fucker”…wypowiadanych między jednym, a drugim śpiesznym gryzem”. No i jeszcze parę innych słówek przyswoiłem. Ale zyskałem jeszcze jedną cenną informację – za fasadą poprawności językowej „How are you”, kryją  się namiętności wyskakujące poza zwyczajową grzeczność i normę, brak empatii zakodowany w języku, bowiem zawsze pierwszeństwo tam ma  „I”, ono zaczyna wbrew pozorom kończy i formatuje alfabet, niechęć do obcych takich jak ja, jak mój kumpel ze Słowacji, szykanowany w pracy przez „niebiałych” (tak już dobrze?), moich przyjaciół z Rosji i Białorusi, których zawsze uważa większość Brytyjczyków za ludzi drugiej kategorii. Oczywiście ja nie mam o to pretensji, nie chcę też od nikogo przeprosin, nie chcę żeby mnie ktoś bronił – w końcu zasłużyłem na swój los, wybierając kiedyś jako studia, zbędną dla emigranta humanistykę i ciesząc się w swojej głupocie ze zwycięstwa spółki Mazowieckiego i „bezkrwawej” rewolucji - przykładu  dla całego ”demokratycznego” świata. Słowem – w końcu i ja to dostrzegłem - tamtejsi ludzie też mają na szyjach obroże, ale dla niepoznaki najczęściej jedwabne.

Bohaterką (tak ta opowieść ma jasno sprecyzowanego głównego bohatera, a nawet coś co kiedyś nazywano „akcją”, nawet punkt kulminacyjny!, nie na darmo autor „Harper Regan”, Simon Stephens, czytywał Eurypidesa), jest Harper Regan, czterdziestoletnia kobieta, matka nastoletniej córki, w sytuacji, którą reżyser kieleckiej inscenizacji Grzegorz Wiśniewski – określa mianem w „łazience”, która go interesuje bardziej – jak mówił - niż ta sytuacja z „salonu”. Gdyby tylko tak było, to moglibyśmy ponarzekać, bo człowiek różne rzeczy robi w łazience, np. może się zmagać z zatwardzeniem, lub rozwolnieniem, z czym często – trzeba przyznać - spotykamy się w życiu. Być może zresztą to jest właśnie najważniejsze, bo jak mawiało wielu filozofów, a nawet jeden nauczyciel buddyjski – życie to zasadniczo obok oddychania – jedzenie i sranie. Rozmarzyłem się - może nawet doczekamy się na kieleckiej scenie przełamujące kolejne tabu, także sztuki i na ten temat.

Ale… taka interpretacja działalności reżysera w Kielcach, byłaby zdaje się zbyt pochopna. Istotniejsze jest to, że Grzegorz Wiśniewski, sięgnął po tekst pokazujący kobietę, tytułową Harper – jak to mawiał Karl Jaspers, w sytuacji granicznej. Nie będę opowiadał treści sztuki. Nie chce mi się. Każdy też sobie znajdzie informację o brutalizmie - nurcie w dramaturgii brytyjskiej, do którego spokojnie można zaliczyć utwór Simona Stephens’a. Mamy w Kielcach wszystkie jego wyznaczniki – przemoc, seks, narkotyki, patologia, wulgarne słownictwo, a nawet perwersję. Nie każdemu to się spodobało – zwłaszcza golizna, kiedy Magda Grąziowska (Harper Regan), zaczęła się rozbierać na scenie i stanęła na niej naga w ostrym świetle ukazującym tym dobitniej szczegóły jej ciała,  z moich ust wyrwało się ciche – „K..a znowu!?”, a  jeden z włodarzy miasta demonstracyjnie opuścił teatr, zaś widz przede mną – lekceważąc, no nie wiem już które w polskim, a także kieleckim teatrze łamanie tabu, zapadł w pokrzepiającą drzemkę, a wielu innych – sądząc po ich twarzach – czuło tylko stare i dobrze znane zażenowanie. A jak się zaczął rozbierać jak zwykle brawurowy - Krzysztof Grabowski, grający ojca zwykłej, normalnej, jakich wiele rodziny… To… Nie. Nie chodzi mi o jakieś moherowe skrypty, jak chciałoby sądzić wielu „postępowych” artystów, ale bardziej o szacunek dla ludzkiego ciała i tę część jego nazywaną sferą intymną. Wcale bym się nie zdziwił gdyby aktorzy  kolejnej propozycji na scenie uprawiali seks, przecież też się go uprawia i w łazience – więc wart jest pokazania. Ale… Nie chciałbym wulgaryzować tej propozycji. Ma ona zdaje się głębsze tło niż sądzi wielu „postępowych” ludzi. Zapomnieli o jednym - jak pisze publicysta Arkadiusz Stelmach, autor konstatacji „Wyzwolone czyli sformatowane”: „W cywilizacji chrześcijańskiej status kobiety rósł z jej wiekiem – od panieństwa poprzez zamążpójście, bycie matką, dostojną matroną czy w końcu babką. Dziś jest zgoła odwrotnie – kobieta jest wartościowa dopóty, dopóki może się wykazać młodością i atrakcyjnością fizyczną…”. Czy nagość aktorki nie jest czasem, potwierdzeniem tego odhumanizowanego paradygmatu? Czy to właśnie kobiety nie powinny przeciwko temu zaprotestować? Słowem – czy ta nagość to czasem nie tylko „towar”, formatujący recepcję sztuki? Czy i bez tego Magda Grąziowska – tak naprawdę to już Magdalena – nie jest „poważną” aktorką?
Spektakl otwiera dialog Harper z Mickey (nie wiem jak mam to napisać, może tak – absolutnie wiarygodny w tej scenie i w dalszych swoich partiach - Wojciech Niemczyk). Harper jest najlepszą pracownicą, w firmie zarządzanej przez Mickeya. Kobieta prosi o kilka dni koniecznych, aby spotkać się z chorym ojcem, który trafił do szpitala. Szef jednak manipulując nią nie zgadza się. To ważna scena – wyzwalająca następujące po sobie nieuchronne wydarzenia, pokazująca współczesne niewolnictwo oparte na opisywanym przez prof. Annę Pawełczyńską w „Głowach hydry” – przymusie ekonomicznym, który zastąpił (zapewne tylko tymczasowo) przemoc bezpośrednią.  W świecie wielu domniemanych wyborów, okazuje się, że nie mamy zbyt wielu możliwości, biorąc pod uwagę, że drugą z nich  jest skok na głowę z wysokiego mostu. Harper jednak stawia się korporacji. Jednak zdecydowała się za późno – ojciec umarł i już się nigdy córka nie dowie co czuł i co powiedział w ostatnich momentach życia. Jakie to smutne. Smutne… (Ale… Dziwna jest ta ciekawość, tych którzy zostali na tej ziemi – ta nadzieja, że ich przodkowie w końcu coś powiedzieli sensownego). Iluzji co do wagi tej ostatniej przemowy męża nie podziela zdaje się jego żona (w tej roli Joanna Kasperek), prezentująca nową jakość – żałobę bez... żałoby…

Lubimy jednak mimo tego kultywować mity na temat swoich bliskich – taki mit wobec swojego ojca Setha Regana (w tej roli dawno oczekiwany przeze mnie, wciąż niedoceniany Artur Słaboń), żywi Sarah Regan (świetna w roli zblazowanej, jakich widziałem tuziny (może jednak za mało zblazowanej? Jednak zdaje się za inteligentnej?) młodej, „etnicznej” Angielki – Anna Antoniewicz). Ta nie chce dopuścić do siebie, że jej ojciec jest pedofilem. Woli go widzieć jako ofiarę systemu sądowniczego. A kim on jest „naprawdę”? Może jest tylko miłośnikiem dziecięcej urody? Przecież nie jest zbrodnią robić ukradkowe zdjęcia ośmiolatkom w parku i jak mawiają prości, a wyrozumiali ludzie – wąchać siodełka dziewczęcych rowerków. I czym miałaby być ta jakaś „prawda” i to o nas? No czym?

Wszystko w  tym spektaklu rozpływa się w powszechnym niedookreśleniu. Relatywizmie w który – nie chcę pisać pogrążyła się, bo to raczej sterowane wstąpienie, zatem wdepnęła jak w g…., za to jakie postępowe - Europa. Tylko Tobias Az-Za’im (tutaj tę rolę dobrze wypełnił Adrian Brząkała), emigrant z Syrii, wie jak postawić temu opór – tym czymś co mu pomaga jest Bóg. Nastolatek „wierzy”, że bez tego nie wiadomo co byłoby czym, a życie byłoby bez sensu. Nie wiadomo jednak czy chodzi o Boga chrześcijańskiego, czy islamskiego. A to jednak różnica, dająca coraz mocniej o sobie znać.
Nie żebym szukał łatwego pocieszenia w jakiejś taniej deklaracji z transcendencją w tle. Nie żebym popadał w „moherowe” nadzieje. Raczej boję się, naprawdę boję, że wszystkie "harperowe” wątpliwości mogą zostać szybko i dramatycznie unieważnione.

Krzysztof Sowiński
PS. Acha… Podobało mi się… Niewiele się nudziłem.

niedziela, 2 października 2016

Lizanie tabu, konwencji i juwegenitaliów



Mam problem z tym spektaklem. Doceniam młodzieńczą chęć otwierania drzwi, nawet tych już dawno otwartych, ale… zostaje to „ale”. Całość jednak męczy nadmiarem. Wieje partiami…  nudą. Twórcy próbują być „kontrowersyjni” – mówiąc językiem tej propozycji – m.in. poprzez dosłowne „lizanie cipki” jakiś metr od widzów, „wytrenowanych już przez wiele dość mocnych spektakli”. Jest jednak w tej propozycji kilka świetnych scen, znakomitych kreacji, których nie wolno przeoczyć. I jakaś przewrotność. Mam nadzieję, że świadoma.

Okazało się np., że zaklasyfikowane dawno już „ciało” Mirosława Bielińskiego, „ciało-padlina”, jest zupełnie czymś innym, niż to do którego byliśmy przyzwyczajeniu kreacjami tego aktora z przeszłości! Znamy tak często wykorzystywany komediowy sznyt, sceniczne hołubce Mirosława Bielińskiego, a teraz mamy inną jakże odległą od tego stronę jego aktorstwa.

Acha… Teraz… Uniwersalność, o której autorzy tej propozycji wspominają w Gazecie Teatralnej (Nr 56, 2016)  jest bardzo… ograniczona, do tych którzy nadal na serio biorą freudowskie „schizy” za pewnik. Które to zresztą już pokolenie jest wtłaczane w tę część neomarksistowskiego (nie)porządku? Więc zamiast demaskować system opresji, mam wrażenie, że jest on i równolegle na scenie konserwowany.

Reżyser tzw. młodego pokolenia Bartosz Żurowski i jego współpracownik Marcin Cecko, autor adaptacji - na małej scenie kieleckiego teatru Żeromskiego proponują sztukę „Kieł”, na podstawie filmu (2009) Etfymisa Filippousa i Yorgosa Lanthimosa.
Pokazują „jakąś” rodzinę, w bliżej nieokreślonym miejscu (sytuuje je trochę plakat towarzyszący inscenizacji – niedokończony dom z pustaka; symbol greckiego cwaniactwa, a i polskiej kwadratowej „zaradności”), która spełniła swoje marzenie, związane z własnym domkiem z ogródkiem. Solidny dom, z betonową piwnicą, o której językiem budującym grozę, opowiada Ojcu (Mirosław Bieliński), Sąsiad (w tej roli swojski, a tym bardziej przerażający Janusz Głogowski – nawet nie z pozoru jak się często mawia, ale po prostu „normalny człowiek”, tym mocniej winny współuczestnictwa w trwaniu patologii. W sumie bez takich „zwykłych” sąsiadów, dotrzymujących „tajemnicy”, „nie pchających nosa w cudze sprawy” - świat nadużyć musiałby się niepokojąco skurczyć).

Z Ojcem mieszka Matka (znakomicie uwiarygodniająca absurd sytuacji Teresa Bielińska), Brat (miejscowy człowiek-kameleon Dawid Żłobiński), Siostra (już nie zapowiadająca się dobrze, jak zwykli pisać o takich przypadkach powiatowi recenzenci, ale znakomita Dagna Dywicka) oraz Młodsza siostra (przekonująca w tej roli, coraz bardziej z każdym wydawanym przez siebie dźwiękiem, aż szkoda, że tylko gościnnie w Kielcach - Julia Trembecka).
Życie toczy się pod „dyktando” ojca – za realizację regulaminu Ojciec regularnie nagradza, za odstępstwa jest kara, także chłosty. Surowy starotestamentowy władca. Matka zaś realizuje projekt „poprawności politycznej”, co prawda nie stygmatyzuje i nie penalizuje za „słowa nienawiści”, słowa spoza obowiązującego kanonu – „tylko” pełni skromniejszą, ale niezwykle destrukcyjną funkcję dyżurnego autorytetu-objaśniacza, z rzędu proroków mniejszych. I tak według niej np. cipa, to nie narząd m.in. płciowy, ale np. jakiś przedmiot. Mimo tego dziewczęta obserwują i dowiadują się, że „lizanie cipy”, to może być jednak przyjemna rzecz. Co nie jest jakimś szczególnym odkryciem na miarę Tesli, ale burzy jednak porządek tej małej społeczności. Największym przestępstwem jednak jest opuszczenie przestrzeni posesji, za którą jak dowodzi Ojciec czai się zło, przed którym najmocniej przestrzega on sam. A nawet pokazuje dowody działania tych wrogich sił – niby szczątki starszego syna, który zbuntował się, zlekceważył ojcowski zakaz i opuścił domostwo.

Rodzinę odwiedza tylko raz Sąsiad. W zasadzie rytm jej życia „przecina” od czasu do czasu wizyta Ochrony (tym razem to „ona” przełamująca tzw. tabu - Ewelina Gronowska). Tak Ojciec dba o potrzeby seksualne Syna. Za każdym razem Ochrona otrzymuje za to pieniądze i… szklankę pomarańczowego soku, który obsesyjnie, z dokładnością lepszej sprawy przygotowuje Matka. Sok, który staje się obiektem marzeń… połowy widowni. Ochrona nie może wiedzieć jaka jest droga do posesji, dlatego ma zawsze zasłonięte oczy czarną opaską i przyprowadza ją zawsze Ojciec. Potrzeby córek nie są ważne, dlatego przebudzone erotycznie dziewczęta, same fantazjują na temat swojej seksualności. Czy to jest i scenicznym wabikiem dla… widza… Tanim? Czy jednak wyrafinowanym?

Cykl rodzinnego życia wciąż jest obsesyjnie ponawiany. Za którymś tam razem – widz orientuje, że kolejne zatoczone koło („wiecznego powrotu”?)  już nic nie wnosi i widz jak to widz – zawsze niewdzięczny, osadzony jak w fotelu, w innym, swoim kontekście - zaczyna spoglądać na zegarek. Dopiero z tego nastroju wybija go nagłe i niespodziewane zakończenie – Ochrona niepomna zakazów Ojca, zostawia potajemnie oczekiwane przez Córkę kasety do obejrzenia (jest wśród nich i tyle „inspirująca”, co „nieprawdziwa”, ale politycznie poprawna i politycznie oczekiwana, nagradzana, opowieść narzędzie plutokracji - o dzielnym bokserze Rockym, zawodniku „trzeciej, czy czwartej klasy”, który jednak…). Rzecz wychodzi na jaw i Ojciec poddaje karze także i Ochronę, być może zadaje jej nawet karę ostateczną – śmierć. Ale wraz z tym pojawił się inny problem - nie ma kto realizować potrzeb rodzinnego „rodzynka” – syna. Matka z Ojcem postanawiają, że od tego momentu dla bezpieczeństwa rodziny – rolę Ochrony będzie pełniła starsza córka. Po akcie zaspokojenia Brata, zdruzgotana córka obiecuje, że jeśli jeszcze raz się to przydarzy to… wypatroszy pozostałych członków rodziny. Nie miała orgazmu? Jednak nie…Nie... Nie!!!
Całość kończy się zatem „banalnym”, „staroświeckim” („drobnomieszczańskim”?) dramatem dziecka, który ma wstrząsnąć odbiorcą. Czy wstrząsa?  A już myślałem, (szczerze plotę) - że będzie głosem, w stylu mocno słyszalnego prof. Jana Hartmana, który uważa, zręcznie odwracając kota penisem - że "warto rozpocząć dyskusję na ten temat", czyli kazirodztwa, które jest nadal największym, zdaje się tabu.

Czy zatem to jest rzecz o tym, co skrywają za betonowymi murami swoich domostw tzw. porządni ludzie? Nie sądzę. Nie zgadzam się ani z Freudem, ani z lacanowskimi odniesieniami. Bliższy mi jest Andrzej Łobaczewski autor „Ponerologii politycznej”. W zasadzie propozycja Bartosza Żurawskiego widzę jako rzecz o patologii. A jeśli jest o tym – to nie jest o lęku przed „innymi”, jak wciąż chce przekonać nas, „wkrzyczeć” w nas najbardziej współcześnie dominująca narracja, zmierzająca do postawienia znaku równości między roztropnością, a np. ksenofobią - ale o braku odwagi. A mówiąc współczesnym językiem jest także o dobrze rozpoznanym i starym jak świat „zarządzaniu” strachem.
A Ojciec… Nie znamy jego motywacji… Zawiódł jednak jako naturalny przywódca rodziny. Jak podpowiada prof. Zbigniew Stawrowski: "Podstawową cechą prawdziwego męża stanu - wskazywał na to Carl Schmitt - jest umiejętność identyfikacji wrogów własnej wspólnoty. Nie chodzi tu o to, abyśmy sami w sobie pielęgnowali wrogość wobec innych, ale o zwykły realizm - zdolność dostrzegania, że wokół nas mogą być ludzie, wspólnoty czy państwa, które chcą nas zniszczyć. Kto tej umiejętności nie posiada, staje się bezbronny jak dziecko”.
Komu i po co zależy żebyśmy nie dostrzegali tego przesunięcia semantycznego w języku? Jakie będą tego konsekwencje?

A może ten spektakl jest opowieścią o tym, żebyśmy uważnie przyglądali się komu powierzamy władzę? Jak ona jest dystrybuowana? Komu „uwierzyliśmy”? Jakim hasłom? Jeśli chodzi o mnie - najbardziej nie ufam tym o postępie, równości, o tym, że cel uświęca środki, o „dialogu”. O dialogu o którym wciąż wspominają twórcy przedstawienia. Ten rozbrzmiewający wokół monogłos, paradygmat o… dialogu, korzeniami tkwiący w filozofach pokroju Emmanuela Levinasa, ma jeden słaby punkt, który łatwo wychwytujemy nawet bez pomocy Michela Foucalt’a, którego najważniejszym spostrzeżeniem jest refleksja o tym, że przemoc jest zawsze ukryta w dyskursie i wygrywa silniejszy i ten narzuca swoją wolę. Ten punkt wskazuje uwaga filozofa Bogusława Wolniewicza - dialog jest niemożliwy bez porozumienia, a nawet wbrew niemu. Niemożliwy. A jednak wciąż słychać w mediach mainstreamu  mantrę o tym, że wszystko może być przedmiotem dyskursu. Nie może. Historia jeśli czegoś uczy to właśnie tego. I jako powiedział mój znajomy o imieniu Kamboras, że kiedy w końcu doświadczamy przemocy: "Nie ma się co obrażać na to, że obcy testują naszą zdolność utrzymania naszego miejsca na Ziemi. Gdyby widzieli naszą siłę, nawet by nie próbowali. Próbują? Czyli dostrzegli coś co wzięli za słabość. Czyżby nas było coraz mniej? Czyżby zaczynali dominować słabi starcy? Czyżbyśmy wciąż się upierali, że wszystko da się przedyskutować i osiągnąć konsensus?" Niestety nie. Raczej zdecydowanie zmierzamy w kierunku, który tak określił Bertrand Russell: „Bunt plebsu stanie się nie do pomyślenia, podobnie jak zorganizowana insurekcja owiec przeciwko jedzeniu baraniny".

Rewolucja zatem straciła swoje kły (czy jej kiedykolwiek miała?), pod jej szyldem dokonuje się regularne, niekiedy dramatyczne podtrzymywanie władzy grup uprzywilejowanych, którzy na tę okoliczność mają zawsze kilka alternatywnych planów. Któż by jeszcze ufał rewolucji? Chyba jeszcze jest paru uparciuchów z pokolenia dzieci kwiatów, które nie załapały się na ideologiczne synekury. Paru niedobitków z tych, po premierze w Kielcach nie mogło znaleźć „przesłania” sztuki.
I na koniec sobie i Wam drodzy twórcy, szlachetni widzowie - dedykuję „kawałek” z Buddy: "Nie wierzcie w jakiekolwiek przekazy tylko dlatego, że przez długi czas obowiązywały w wielu krajach. Nie wierzcie w coś tylko dlatego, że wielu ludzi od dawna to powtarza. Nie akceptujcie niczego tylko z tego powodu, że ktoś inny to powiedział, że popiera to swoim autorytetem jakiś mędrzec albo kapłan, lub że jest to napisane w  jakimś świętym piśmie. Nie wierzcie w coś tylko dlatego, że brzmi prawdopodobnie. Nie wierzcie w wizje lub wyobrażenia, które uważacie za zesłane przez boga. Miejcie zaufanie do tego, co uznaliście za prawdziwe po długim sprawdzaniu, do tego, co przynosi powodzenie wam i innym".

Krzysztof Sowiński