niedziela, 14 kwietnia 2013

„Caryca Katarzyna” – efektownie skrojona agitka?

-->
Kto to widział,
 żeby składać hołd
mordercom swoich dziadów!



Grubo ponad godzinę golizny, pokazywania na scenie "cycków" – mówiąc językiem przedstawienia - by na koniec widz usłyszał, wygłoszony jak prawdę objawioną – banał o tym, że Polska to… nienormalność. Banał i uproszczenie, które przez ostatnie lata tak często powtarzał mainstream.

Najnowsza propozycja Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach, to „Caryca Katarzyna”, pióra Jolanty Janiczak. Autorka uważa, że historia to plotka, tekst, najczęściej tworzony przez świat mężczyzn, więc i ona czuje się upoważniona, do napisania swojego.

Jak mówi ma gdzieś tzw. prawdę obiektywną, zatem „subiektywizuje”. Dla niej historia Katarzyny, to „droga ciała na tron, polityka pisana ciałem i na ciele”. To ten temat ją zajmuje, gdyż jej zdaniem „o podstawowych dla kobiet sprawach dyskutują politycy płci męskiej z biskupami”. Pewnie jej chodziło o Polskę i katolików. Na ten temat politycy w innych krajach i z innymi hierarchami nie dyskutują? Pytam skromnie…

To w zasadzie kalka mainstream'u. Obowiązująca aktualnie wykładnia. I nawet nie chce mi się z tym dyskutować. Temat przeżuty i przepluty do wyrzygania. (Tak nota bene, znowu spytam - biskupi to jakiś odmienny, trzeci gatunek? )

Autorka zapowiada, że rzeczy takich napisze jeszcze więcej! Przypomnę w Kielcach wystawiono już w zasadzie podobną, także jej - „Joannę Szaloną Królową”.

Niby za nic autorka ma teksty o postaciach historycznych, zgadzam się z nią, bo to tylko przecież mogą być, teksty noszące piętno epoki, by za chwilę przypomnieć: „Katarzyna była wytrawnym graczem, a biorąc na siebie tę rolę, musiała do pewnego momentu, rezygnować ze swoich pragnień, ze swojego ciała” (wszystkie cytaty Gazeta Teatralna Nr 39). Cóż… Widocznie są teksty historyczne, wśród innych przekazów, które zasługują na większą uwagę i… wiarę.  Zależnie od potrzeb cytującego? Od jego zapatrywań politycznych, mających „na celu legitymizację władzy”, która sprzyja (pewnie tymczasowo, jak pokazuje historia, a ta dla mnie bywa jednak magistra est), tzw. artystycznej awangardzie?

A tak z innej beczki – czy listy pisane przez Katarzynę II, do sąsiadów Polski, są wiarygodnym źródłem informacji o epoce, czy nie są?  Np. w swym liście do Fryderyka II z 17 października 1763 roku ujawniła kandydaturę Poniatowskiego, pisząc, że „ze wszystkich kandydatów do polskiej korony ma najmniej możliwości osiągnięcia jej (...), a zatem będzie za nią najbardziej wdzięczny tym, z rąk których koronę otrzyma”.

 „Historia drugiej wojny światowej opowiedziana przez dziadka tysiąc razy lepiej oddała mi ten syf niż podręczniki o bohaterach” – wspomina autorka. No tak… Tylko jest jedna fundamentalna różnica między nią, a nim – on tę wojnę „przeżył” i mimo, że był mężczyzną, zapewniam, że własnym ciałem. Jego ciało miało doświadczenie, którego nawet wnuczka nie przeczuwa i być może będzie tylko zawsze w takich przypadkach spekulować.

Oczywiście, że historia to racjonalny ciąg zdarzeń (autorka tekstu sądzi odwrotnie). Niestety racjonalna aż do bólu. Najczęściej bólu „tamtych”. Co nie oznacza, że nie pojawiają się tam zdarzenia, czy postaci o których nie wiele wiemy, wymykające się ocenie.
Władza, ekspansja – to zbyt poważne rzeczy, żeby je zostawiać roli przypadku. Jak niektórzy twierdzą – „W polityce nie zdarzają się przypadki, a jeśli się zdarzają, to są świetnie wyreżyserowane”.



 Reżyserem jest Wiktor Rubin, który już współpracował z Jolantą Janiczak w Kielcach przy „Joannie Szalonej Królowej”, spektaklu nagradzanym. W zasadzie „Caryca” zrobiona jest, według tej samej matrycy. M.in. tam, tytułowa Joanna – Agnieszka Kwietniewska, biegała po scenie bez majtek tylko w samej koszuli, w tym projekcie Wiktor Rubin poszedł „na tzw. całość” jak powiedział w kuluarach Piotr Szczerski, dystansując się jednak od przesłania sztuki. Aktorka grająca Katarzynę, Marta Ścisłowicz, jest prawie cały czas naga. Nagi bywa także często Wojciech Niemczyk, w roli Piotra I, jej męża. Ja widz, szybko przyzwyczaiłem się do ich nagości, (bo kogóż to jeszcze szokuje? Co to wyzwala, czy przełamuje? Choć dla mnie nagość należy do strefy intymnej i rzeczy ostatecznych, nie żebym nie chciał jej widzieć na scenie, jeśli ma to sens) – do ich dosłownej obecności, jak zapewne powiedziałaby autorka sztuki, na scenie. Tylko zadawałem sobie pytanie: po co to wszystko? Czyż moc teatru czasem nie polega na niedomówieniu? Czy teatr musi się ścigać z innymi niescenicznymi formami tzw. sztuki?

Przed laty Piotr Szczerski, wyreżyserował „Miłość na Krymie”, w jednej z ostatnich scen, ówczesna aktorka Żeromskiego - Viola Arlak, błysnęła  na sekundę nagą, obfitą piersią i to zupełnie wystarczyło.

Nic nie można zarzucić aktorom – największe wyzwanie pewnie stało po stronie tych „nagich” – Marty Ścisłowicz  i Wojciecha Niemczyka – to naprawdę świetni aktorzy, którzy podołali zadaniu. Ale… ona najlepsza jest wtedy, jak już jest… ubrana w wytworną suknię, potrafi jednym spojrzeniem swoich pięknych oczu, gestem, zogniskować uwagę, zburzyć, czy zbudować nastrój, zyskuje wówczas wdzięk i powab. Podobnie on – momentami szokujący, odrażający, jak zawsze skupiony, drobnym gestem budujący role. W pamięć zapadnie pewnie nie scena jak biegają nadzy, ale jak Piotr I, obgryza sobie paznokcie u… nóg, a następnie Katarzyna bierze stopę do całowania. Kochankę Piotra, Lizawietę Woroncową gra Ewelina Gronowska-Ośka, jak zwykle wiarygodna. Posągowa Joanna Kasperek występuje jako Elżbieta Romanowna. Kanclerza jej kochanka i powiernika zagrał świetny Dawid Żłobiński, którego jednak ostatni monolog, wygłoszony już po wręczeniu kwiatów aktorom, ze względu na hałas dobiegający zewsząd, umknął mojej uwadze. Joannę Bez Numeru, zagrała doskonała Beata Pszeniczna, generała Orłowa – Edward Janaszek, ukryty za sowiecką czapką wojskową i czarnymi okularami, powściągliwy i mroczny, ot – narzędzie rosyjskich szachistów, zapowiadający ostateczne rozwiązania.

Problem mam z Alicją z Kariny Czarów, która się pojawia także w tej sztuce – wyobrażam sobie tę rzecz, bez tej postaci, choć brakowałoby pewnie urzekająco pięknej Dagny Dywickiej, w cudownej sukni. (Ma ta aktorka pewien magnetyzm, który pozwala jej rozkwitać zazwyczaj na scenie). I Pawłem I (Andrzej Plata), z tą częścią kiedy, zresztą rewelacyjnie parodiuje Kate Bush – ubrany w damską sukienkę. W roli syna, uciekający w infantylizm przed kołami historii - wyborny. Autorem atrakcyjnej plastycznie scenografii jest Mirosław Kaczmarek.

Najwięcej kontrowersji wywołała jednak postać Stanisława Augusta Poniatowskiego, kreowana przez Tomasz Nosińskiego. Co by o nim nie powiedzieć, to – jak się mawia - rutyniarz, który zawsze może ukraść całość. Często manieryczny – i ta jego cecha, słynna już, jego gestykulacja, sposób chodzenia, artykulacja – doczekały się już parodii.


„Patrząc z dzisiejszej perspektywy, był on postępowym człowiekiem, godnym podziwu” – o Poniatowskim, mówi autorka tekstu. Nie chcę się wikłać w osądy tej postaci, to zbyt rozległy temat. W swojej sztuce Wiktor Rubin, każe wygłosić Nosińskiemu, przydługawy monolog, z którym aktor radzi sobie znakomicie. Tyle, że ja… się zupełnie nie zgadzam z jego przesłaniem – to już nie była sztuka tylko agitka. Fragment narzucający mi jak mam i co mam myśleć, także o Polsce i Polakach – a jego pointa to – Polska to nienormalność.  I szkoda mi czasu i woli, żeby z tą wizją naszego kraju i jego mieszkańców polemizować.

W rozmowie w kuluarach moja koleżanka Magda R., znana polonistka i miłośnik teatru, wyjaśniała mi, że ta nagość to tylko… kostium.. ok. Skrójcie go zatem następnym razem trochę lepiej.

Mówiła, że to antydramat. Więc oczekiwanie, że wszystko będzie świetnie skomponowane, jest nieuzasadnione. Rozumiem jej racje.  Ale… Mnie się wydaje, że takie rzeczy to… efektowny… banał, który znowu, jak to ostatnio bywa, w wykonaniu tzw. młodego pokolenia, -  przypomina, jak mówi Aga M., też artystka, śmietnik popkultury. To taki worek, do którego można wrzucić cokolwiek: cytaty z Biblii, wymyślone naprędce adresy internetowe, słowem co ślina na język przyniesie, przepraszam – wyobraźnia.

A wszystko, to po to, żeby moim zdaniem - jakoś uciec od boleśnie pustej czaso-przestrzeni sceny, a wcześniej kartki.

Podobnie było niedawno w przypadku sztuki „Mój niepokój ma przy sobie broń”, autorstwa Mateusza Pakuły i w reżyserii Julii Mark. Choć tamta rzecz przypominała mi raczej poemat dygresyjny, który zbłądził na scenę.

No niby wszystko jest poezja, jak powiedział Edward Stachura, to może wszystko może być też teatrem?

Oczywiście jestem głęboko przekonany, że ci twórcy, w uczonej dysertacji obronią swoje racje, nawet Wiktor Rubin dowiedzie, że „Caryca Katarzyna” jest perfekcyjnie skomponowana. Wiem, to wyedukowani ludzie, ale cały czas już nie tylko od „Joanny”, chodzi mi po głowie, że są tak inteligentni, że stworzyli niezłą receptę na rzecz, która będzie budzić kontrowersje na scenie, będzie „awangardowa”, co by przez to nie rozumieć, że będzie nagradzana i hołubiona.

I, żeby w tym było rzeczywiście szaleństwo, to jakoś zniósłbym wiele, ale widzę w tym… wyrachowanie. Gotowy przepis – weź postać kontrowersyjną i cokolwiek znaną, postaw na scenie, zrób efektowną scenografię, nasyć i zaciemnij sens i całość (tę metodę już Thomas Elliot uważał za wielce obiecującą), namnóż słów i wątków, tak wiele, że widz i tak się nie zorientuje, o co chodzi, wszak teksty, wysłucha tylko raz, podlej to żywą, wprost ze sceny wonią spoconego, najlepiej nagiego ciała, a wszystko pod płaszczykiem awangardy, walki z „zaściankowością” i… schlebiaj dominującemu trendowi.

A jeśli nie wiesz, że schlebiasz, to odwołuję uwagi o inteligencji. To znaczy, że  jesteś „pożytecznym idiotą”. A jeśli nie jesteś idiotą, to kim jesteś? Pomyśl chwilę.

Oczywiście „sukces” nie będzie udziałem „Niepokoju”, bo jaki on by nie był – deklaratywny, oczywisty, podobnie jak „Caryca”, ma nad nią jedną przewagę – momentami, czasami nieudolnie oskarża rzeczywistych „władców świata”, a to może im się nie spodobać. A nie tych pozornych, wskazanych przez mainstream, propagandę, pozornych z którymi bój toczą Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin.

Kiedyś Roman Ingarden powiedział mnie więcej tak, że dzieło sztuki, to maszyna do produkowania interpretacji – reżyser pokazuje, że do jednej.

Jeśli naprawdę tzw. młodzież, chce zrobić dzieło sztuki anarchistyczne, czy jak je zwał, pod prąd, niech zada sobie fundamentalne pytanie Woltera - "Jeśli chcesz wiedzieć, kto tobą rządzi, sprawdź kogo nie możesz krytykować”.



Chris

http://www.teatr-zeromskiego.com.pl/spektakle/id/67

3 komentarze:

  1. Wiele racji w tej recenzji, od sukcesu "Samotności Pól Bawełnianych" w naszym kieleckim teatrze na przemian goło i wesoło. Język spektakli stał się bardzo wyostrzony, ze sceny latają pluszowe waginy i fallusy... A kiedyś nie trzeba było aż tak szokować, żeby zapełnić widownię.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam 23 lata, więc teoretycznie - patrząc na moich rówieśników powinnam się JARAĆ takimi rzeczami jak przesyt seksem, wulgarność i "zaskakiwanie". Tylko po pierwsze to przekracza granice dobrego smaku, a po drugie - stało się nudne. A Ci artyści którzy robią z siebie takich OFFowców, to po prostu ludzie z przerośniętym ego, którzy sobie wyobrażają że tworzą coś niesamowicie oryginalnego artystycznie, a to zwykła bezmózga sieczka :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń